Przejdź do zawartości

Przejdź do spisu treści

Misjonarze nadają rozmach dziełu na całym świecie

Misjonarze nadają rozmach dziełu na całym świecie

Rozdział 23

Misjonarze nadają rozmach dziełu na całym świecie

ISTOTNĄ rolę w rozgłaszaniu po całej ziemi orędzia o Królestwie Bożym odegrali gorliwi misjonarze, gotowi służyć wszędzie tam, gdzie zachodzi taka potrzeba.

Misjonarze byli wysyłani do różnych krajów na długo przed tym, zanim Towarzystwo Biblijne i Traktatowe — Strażnica otworzyło w tym celu szkołę. Już pierwszy prezes Towarzystwa, C. T. Russell, zdawał sobie sprawę, że potrzebne są wykwalifikowane osoby, które mogłyby zainicjować i poprowadzić głoszenie dobrej nowiny na terenach zagranicznych. Właśnie po to wysłał Adolfa Webera do Europy, E. J. Cowarda — do państw karaibskich, Roberta Hollistera — do Azji, a Josepha Bootha — na południe Afryki. Niestety, ten ostatni był bardziej zainteresowany realizowaniem własnych planów, wobec czego w roku 1910 do Niasy (obecne Malawi), gdzie jego szkodliwy wpływ szczególnie dał o sobie znać, skierowano Williama Johnstona ze Szkocji. Z czasem bratu Johnstonowi polecono założyć Biuro Oddziału Towarzystwa Strażnica w Durbanie w Afryce Południowej, później zaś powierzono mu nadzór nad oddziałem w Australii.

Po pierwszej wojnie światowej J. F. Rutherford rozesłał jeszcze więcej misjonarzy: na przykład do Afryki Południowej udali się Thomas Walder i George Phillips z Wielkiej Brytanii, do Afryki Zachodniej — W. R. Brown, pracujący dotąd w Trynidadzie, do Ameryki Południowej i później do Europy — George Young z Kanady, do Hiszpanii i potem do Argentyny — Juan Muñiz, do Indii zaś — najpierw George Wright i Edwin Skinner, a następnie między innymi Claude Goodman i Ron Tippin. Byli to prawdziwi pionierzy, którzy docierali na tereny wcale lub prawie wcale nie objęte głoszeniem dobrej nowiny i kładli mocne podwaliny pod dalszy rozwój dzieła.

Również inne osoby, pobudzone duchem misjonarskim, podejmowały działalność kaznodziejską poza własnym krajem. Należały do nich choćby Kate Goas oraz jej córka Marion, które wiele lat gorliwie służyły w Kolumbii i Wenezueli. Z Hawajów wyruszył w podróż ewangelizacyjną Joseph Dos Santos i w rezultacie przez 15 lat pełnił służbę na Filipinach. Z kolei Frank Rice wypłynął statkiem towarowym z Australii, by zapoczątkować głoszenie dobrej nowiny na Jawie (należącej obecnie do Indonezji).

Tymczasem w roku 1942 skrystalizowały się plany założenia specjalnej szkoły, mającej kształcić kobiety i mężczyzn, gotowych podjąć służbę misjonarską w każdym zakątku świata, gdzie byliby potrzebni.

Szkoła Gilead

Z ludzkiego punktu widzenia w połowie wojny mogło się wydawać, że snucie planów o rozwoju głoszenia wieści o Królestwie na terenach zagranicznych jest pozbawione realizmu. Niemniej we wrześniu 1942 roku członkowie zarządów dwóch głównych korporacji prawnych, którymi posługiwali się Świadkowie Jehowy, zaufali Bogu i przyjęli propozycję N. H. Knorra, by założyć szkołę kształcącą zarówno misjonarzy, jak i osoby gotowe podjąć się innych szczególnych zadań. Zamierzano ją nazwać Biblijnym Kolegium Strażnicy — Gilead. Później zmieniono tę nazwę na Biblijna Szkoła Strażnicy — Gilead. Nie przewidywano pobierania od studentów czesnego, a koszty ich zakwaterowania i wyżywienia na okres nauki miało pokrywać Towarzystwo.

Do pomocy w układaniu programu zajęć zaproszono między innymi Alberta D. Schroedera, który nabył już sporego doświadczenia, gdy pracował w Dziale Służby w bruklińskim Biurze Głównym oraz gdy usługiwał jako nadzorca oddziału Towarzystwa w Wielkiej Brytanii. Pozytywne nastawienie, poświęcenie oraz serdeczne interesowanie się studentami zjednało mu ich sympatię przez 17 lat wykładania w tej szkole, której był też sekretarzem. W roku 1974 wszedł w skład Ciała Kierowniczego, a rok później otrzymał przydział pracy w Komitecie Nauczania.

Brat Schroeder oraz pozostali wykładowcy (Maxwell Friend, Eduardo Keller i Victor Blackwell) opracowali program pięciomiesięcznego szkolenia, które kładło nacisk na studiowanie samej Biblii oraz na teokratyczną organizację, a ponadto obejmowało takie przedmioty, jak nauki biblijne, przemawianie publiczne, służba polowa, służba misjonarska, dzieje religii, prawo Boże, stosunki z władzami, prawo międzynarodowe, prowadzenie dokumentacji oraz język obcy. W ciągu lat program ten był modyfikowany, zawsze jednak na pierwszym miejscu stawiano studiowanie Biblii oraz znaczenie dzieła ewangelizacji. Cały kurs ma umocnić wiarę studentów i pomóc im rozwijać przymioty duchowe potrzebne do sprostania wyzwaniom służby misjonarskiej. Podkreśla też wagę bezwzględnego polegania na Jehowie i lojalności wobec Niego (Ps. 146:1-6; Prz. 3:5, 6; Efez. 4:24). Studenci nie otrzymują na wszystko gotowych odpowiedzi, lecz są wdrażani do szukania ich w różnych źródłach, a ponadto pomaga się im zrozumieć, dlaczego Świadkowie Jehowy trzymają się określonych wierzeń oraz metod postępowania. Uczestnicy kursu uczą się dostrzegać zasady, z których potem mogą korzystać. W ten sposób kładzie się podwaliny pod dalszy rozwój.

Dnia 14 grudnia 1942 roku rozesłano zaproszenia przyszłym studentom pierwszej klasy. Liczyła ona 100 osób, które w połowie zimy przyjęto do szkoły zlokalizowanej na północy stanu Nowy Jork, w South Lansing. Studenci byli pełni zapału — i nieco podenerwowani. Chociaż bowiem pilnie się uczyli, to jednak mimo woli zastanawiali się, w jaki zakątek świata zostaną skierowani po otrzymaniu dyplomów.

W dniu otwarcia szkoły, 1 lutego 1943 roku, brat Knorr wygłosił do tej pierwszej klasy przemówienie; powiedział wtedy: „Odbierzecie dalsze szkolenie przysposabiające was do wykonywania dzieła, jakie prowadzili między innymi apostoł Paweł, Marek i Tymoteusz, którzy podróżowali po całym cesarstwie rzymskim, rozgłaszając orędzie Królestwa. Musieli czerpać siły ze Słowa Bożego. Musieli dokładnie znać zamierzenia Stwórcy. Niejednokrotnie przychodziło im stawać w pojedynkę przed wielkimi i możnymi tego świata. To samo może spotkać i was, a Bóg będzie dodawał wam sił.

„Jest jeszcze wiele miejsc, w których wieść o Królestwie nie została szerzej rozgłoszona. Religia trzyma tam ludzi w ciemnościach duchowych. W niektórych krajach, gdzie działa zaledwie garstka Świadków, zauważono, że ludzie dobrej woli chętnie słuchają i przyłączyliby się do organizacji Pana, jeśliby otrzymali odpowiednie pouczenia. Nie ulega wątpliwości, iż można by dotrzeć do dalszych setek i tysięcy osób, gdyby w polu pracowało więcej robotników. Nasz łaskawy Pan na pewno sprawi, że ich przybędzie.

„To kolegium NIE powstało po to, by was wyszkolić na ordynowanych kaznodziejów. Jesteście już nimi i od lat pełnicie tę służbę. (...) Program studiów ma wam jedynie pomóc bardziej umiejętnie prowadzić działalność kaznodziejską tam, dokąd się udacie. (...)

„Waszym głównym zadaniem będzie głoszenie ewangelii o Królestwie od domu do domu, jak to czynili Jezus i apostołowie. Kiedy napotkacie kogoś chętnego do słuchania, postarajcie się ponownie go odwiedzić, zapoczątkować domowe studium oraz zorganizować wszystkie takie osoby z danego miasta lub miasteczka w zastęp [zbór]. Będziecie mieć przywilej założenia kompanii, zastępu, ale też pomagać im w zrozumieniu Słowa, umacniać ich, co jakiś czas wygłaszać do nich przemówienia oraz wspierać ich w prowadzeniu zebrań służby i w sprawach organizacyjnych. Kiedy okrzepną, staną na własnych nogach i będą mogli przejąć pieczę nad terenem, możecie wyjechać do innego miasta, by głosić o Królestwie. Od czasu do czasu zapewne trzeba będzie powrócić i umacniać ich w najświętszej wierze oraz prostować ich zrozumienie nauk biblijnych. Tak więc nie będziecie porzucać ‚drugich owiec’ Pana, lecz ich doglądać (Jana 10:16). Waszym właściwym celem jest pomaganie ludziom dobrej woli. Będziecie musieli wykazywać inicjatywę, zabiegajcie jednak przy tym o kierownictwo Boże”. *

Pięć miesięcy później specjalistyczne szkolenie tej pierwszej klasy dobiegło końca. Absolwenci uzyskali wizy, poczynili przygotowania do podróży i zaczęli rozjeżdżać się do dziewięciu krajów Ameryki Łacińskiej. W trzy miesiące po otrzymaniu dyplomów pierwsi misjonarze ze Szkoły Gilead opuścili USA i udali się na Kubę. Do roku 1992 przeszkolono z górą 6500 studentów z przeszło 110 państw, którzy potem rozpoczęli służbę na terenie ponad 200 krajów i archipelagów.

Brat Knorr, który zmarł w 34 lata po otwarciu Szkoły Gilead, do końca życia bardzo się interesował pracą misjonarzy. Jeśli to tylko było możliwe wielokrotnie składał wizyty każdej klasie i wygłaszał przemówienia do studentów, a nieraz zabierał ze sobą w tym celu innych pracowników Biura Głównego. Kiedy absolwenci Gilead znajdowali się już na terenach zagranicznych, brat Knorr osobiście odwiedzał grupy misjonarzy, pomagał im rozwiązywać problemy oraz udzielał niezbędnych zachęt. Ponieważ placówek misjonarskich przybywało, wyznaczył do składania takich wizyt również innych wykwalifikowanych braci, dzięki czemu regularnie poświęcano uwagę wszystkim misjonarzom bez względu na to, gdzie usługiwali.

Ci misjonarze byli inni

Misjonarze reprezentujący chrześcijaństwo zakładają szpitale, ośrodki dla uchodźców i sierocińce, troszcząc się o materialne potrzeby ludzi. Odgrywają też rolę obrońców ubogich, wzniecając rewolucje i uczestnicząc w wojnach partyzanckich. Tymczasem misjonarze ze Szkoły Gilead nauczają ludzi na podstawie Biblii. Nie zakładają kościołów i nie czekają, aż ktoś do nich przyjdzie, lecz chodzą od domu do domu, by odnaleźć i uczyć osoby złaknione i spragnione prawości.

Ponadto misjonarze będący Świadkami ściśle trzymają się Słowa Bożego i wykazują drugim, że problemy rodziny ludzkiej zdoła rozwiązać raz na zawsze tylko Królestwo Boże (Mat. 24:14; Łuk. 4:43). Z jaskrawej różnicy między tą pracą a działalnością misjonarzy chrześcijaństwa wyraźnie zdał sobie sprawę Peter Vanderhaegen, gdy w roku 1951 zmierzał na swój teren w Indonezji. Płynął statkiem towarowym, na którym oprócz niego jedynym pasażerem był misjonarz baptystyczny. Kiedy brat Vanderhaegen próbował mu przedstawić dobrą nowinę o Królestwie Bożym, tamten jasno dał do zrozumienia, iż interesuje go głównie popieranie wysiłków Czang Kaj-szeka, który chciał wrócić z Tajwanu na kontynent i odzyskać władzę.

Niemniej wielu innych doceniło wartość tego, co mówi Słowo Boże. Świadcząc w kolumbijskim mieście Barranquilla, Olaf Olson nawiązał rozmowę z Antoniem Carvajalino, żarliwym zwolennikiem pewnego ruchu politycznego. Nie poparł poglądów Antonia ani żadnej innej ideologii. Zarówno jemu, jak i jego siostrom zaproponował za to bezpłatne studium Biblii. Wkrótce Antonio uświadomił sobie, iż jedyną realną nadzieją dla ubogich w Kolumbii oraz na całym świecie jest Królestwo Boże (Ps. 72:1-4, 12-14; Dan. 2:44). On i jego siostry zostali gorliwymi sługami Bożymi.

Innym wyraźnym dowodem na to, że misjonarze wysłani przez Świadków nie mają nic wspólnego z nominalnym chrześcijaństwem, może być pewne zdarzenie z Rodezji (obecne Zimbabwe). Kiedy Donald Morrison zaszedł tam do domu jednego z misjonarzy chrześcijaństwa, ten zaczął narzekać, iż Świadkowie nie uznają wytyczonych granic. O jakie granice chodziło? Otóż religie chrześcijaństwa podzieliły kraj na rejony, w których miały działać, nie wchodząc sobie w drogę. Świadkowie Jehowy nie mogli zaakceptować takiego rozwiązania. Jezus nakazał przecież głosić orędzie Królestwa po całej zamieszkanej ziemi. Chrześcijaństwo z pewnością tak nie czyniło. Natomiast misjonarze z Gilead słuchali Chrystusa i byli zdecydowani sumiennie wywiązywać się ze swego zadania.

Misjonarze ci zostali wysłani nie po to, aby im usługiwano, lecz by oni usługiwali. Rzeczywiście starali się tak postępować, co się uwidaczniało w rozmaity sposób. Nie ma nic złego w przyjęciu od kogoś dobrowolnego (a nie wymuszonego) wsparcia udzielonego w dowód wdzięczności za pomoc duchową. Niemniej John Errichetti i Hermon Woodard doszli do wniosku, że jeśli się chce dotrzeć do serc mieszkańców Alaski, warto poświęcić przynajmniej trochę czasu na to, by wzorem apostoła Pawła własnymi rękami zapracować na swe potrzeby (1 Kor. 9:11, 12; 2 Tes. 3:7, 8). Przede wszystkim zajmowali się głoszeniem dobrej nowiny. Ale gdy korzystali z czyjejś gościnności, pomagali wykonywać niezbędne prace — na przykład wysmołowali dach pewnemu mężczyźnie, zauważyli bowiem, że sam sobie nie poradzi. A podróżując łodzią z miejsca na miejsce, pomagali przy rozładunku. Ludzie szybko się zorientowali, iż misjonarze ci w niczym nie przypominają duchownych chrześcijaństwa.

Gdzieniegdzie Świadkowie będący misjonarzami musieli na pewien czas podjąć pracę zarobkową, by znaleźć punkt oparcia w danym kraju i móc tam pełnić służbę kaznodziejską. Kiedy na przykład Jesse Cantwell przybył do Kolumbii, zaczął wykładać język angielski na wydziale medycznym pewnego uniwersytetu, dopóki nie zmieniła się sytuacja polityczna i nie zniesiono ograniczeń nałożonych na działalność religijną. Potem mógł wykorzystać swe doświadczenie, usługując pełnoczasowo jako nadzorca podróżujący Świadków Jehowy.

W wielu miejscach misjonarze początkowo otrzymywali tylko wizy turystyczne, pozwalające na miesięczny bądź kilkumiesięczny pobyt w danym kraju. Następnie musieli go opuścić i przyjechać ponownie. Niemniej wytrwale powtarzali tę procedurę aż do chwili, gdy udało im się zdobyć zezwolenie na pobyt stały. Całym sercem pragnęli pomagać mieszkańcom krajów, do których zostali skierowani.

Misjonarze ci nie patrzyli na miejscową ludność z góry. John Cutforth, który niegdyś był nauczycielem w Kanadzie, odwiedzał jako nadzorca podróżujący zbory oraz poszczególnych Świadków w Papui-Nowej Gwinei. Razem z nimi siadał na ziemi, spożywał posiłki i przyjmował zaproszenia na noc, sypiając na macie rozkładanej na podłodze. Chętnie też wyruszał z nimi do służby polowej. Zdumiewało to postronnych obserwatorów, gdyż o europejskich pastorach z misji chrześcijaństwa mówiło się, że stronią od miejscowej ludności, a ze swymi parafianami przebywają jedynie krótko podczas pewnych nabożeństw, nigdy zaś z nimi nie jadają.

Osoby mające do czynienia z owymi Świadkami wyczuwały serdeczne zainteresowanie zarówno samych misjonarzy, jak i organizacji, która ich skierowała. Kiedy João Mancoca, pokorny Afrykanin uwięziony w kolonii karnej w Portugalskiej Afryce Zachodniej (obecna Angola), napisał list do Towarzystwa Strażnica, wysłano do niego misjonarza, by udzielił mu pomocy duchowej. Wracając myślą do tamtej wizyty, Mancoca powiedział później: „Nie miałem już wątpliwości, iż to jest prawdziwa organizacja, ciesząca się poparciem Bożym. W moim przekonaniu żadna inna organizacja religijna nie zdobyłaby się na to, żeby bezinteresownie wysłać misjonarza taki szmat drogi do kogoś tak mało znaczącego — tylko dlatego, że napisał list”.

Warunki bytowe i zwyczaje

W krajach, do których kierowano misjonarzy, warunki bytowe na ogół nie były tak dobre, jak tam, skąd przyjeżdżali. Kiedy na początku 1947 roku Robert Kirk przybył do Birmy (obecna Mianma), wszędzie napotykało się jeszcze ślady wojny i tylko do nielicznych domów doprowadzono prąd. W wielu krajach misjonarze prali nie w pralce, lecz na tarze lub na kamieniach nad rzeką. Ponieważ jednak przyjechali uczyć ludzi prawd biblijnych, przystosowali się do miejscowych warunków i pilnie zajmowali się służbą kaznodziejską.

W początkowym okresie często nie było komu powitać misjonarzy. Sami więc musieli zatroszczyć się o jakąś kwaterę. Kiedy w roku 1943 Charles Eisenhower przyjechał wraz z 11 innymi misjonarzami na Kubę, pierwszą noc przespali na podłodze. Nazajutrz kupili łóżka, a ze skrzynek na jabłka zrobili sobie szafki i kredensy. Dysponując datkami za rozpowszechnioną literaturę oraz skromnym kieszonkowym, jakie Towarzystwo Strażnica przyznawało pionierom specjalnym, poszczególne grupy misjonarzy ufały, iż Jehowa pobłogosławi ich starania, by opłacić czynsz, zdobyć żywność i pokryć inne niezbędne wydatki.

Przyrządzanie posiłków nieraz wymagało zmiany w sposobie myślenia. Gdzie brakowało lodówek, trzeba było codziennie chodzić po zakupy na targ. W wielu krajach gotowano nie na gazie czy prądzie, lecz na ogniu, który podsycano drewnem lub węglem drzewnym. George i Willa Mae Watkinsowie, skierowani do Liberii, używali kuchenki składającej się jedynie z trzech kamieni podtrzymujących blaszany kociołek.

A co z wodą? Obejrzawszy swą nową kwaterę w Indiach, Ruth McKay powiedziała: „Jeszcze nie widziałam takiego domu. W kuchni nie ma zlewu, tylko kurek w kącie, który odgrodzono betonowym murkiem, żeby nie zalewać podłogi. Wodę trzeba gromadzić na zapas, bo nie jest dostępna przez całą dobę”.

W pierwszych miesiącach służby na przydzielonych terenach niektórych misjonarzy nękały choroby, ponieważ nie zdążyli się przyzwyczaić do tamtejszych warunków. Kiedy w roku 1946 Russell Yeatts przyjechał na Curaçao, raz po raz zapadał na czerwonkę. Niemniej pewien miejscowy brat tak żarliwie dziękował Jehowie w modlitwach za przysłanie misjonarzy, że ci po prostu nawet nie pomyśleli o wyjeździe. Niekorzystny wpływ klimatu na zdrowie odczuli też Brian i Elke Wise’owie, którzy przybyli do Górnej Wolty (obecna Burkina Faso). Musieli nauczyć się znosić 40-stopniowe upały. Ten skwar w połączeniu z malarią sprawił, że w pierwszym roku pobytu Elke chorowała kilka tygodni z rzędu. Rok później Brian pięć miesięcy nie ruszał się z łóżka z powodu ostrego zapalenia wątroby. Wkrótce jednak mieli tyle wspaniałych studiów biblijnych, ile tylko dali radę prowadzić — a potem nawet więcej. Ich wytrwałość wypływała z miłości do tamtejszych mieszkańców i z tego, że traktowali otrzymane zadanie jako przywilej i pożyteczną zaprawę do wszystkiego, co Jehowa przygotował dla nich w przyszłości.

Z upływem lat kolejni misjonarze zjawiający się na przydzielonych terenach byli witani przez tych, którzy przyjechali tam wcześniej, bądź przez miejscowych Świadków. Część skierowano do krajów, w których główne miasta należały raczej do nowoczesnych. Ponadto od roku 1946 Towarzystwo Strażnica stara się zapewnić każdej grupie misjonarzy odpowiedni dom, podstawowe umeblowanie oraz fundusze na żywność, by nie musieli zabiegać o to wszystko i mogli więcej głosić.

Na wielu obszarach sprawdzianem wytrwałości misjonarzy były podróże. W Papui-Nowej Gwinei niejednej misjonarce zdarzyło się iść z plecakiem pełnym zapasów śliską leśną ścieżką, która po deszczu stawała się tak grząska, że niekiedy można było zgubić w błocie buty. W Ameryce Południowej wielu misjonarzom włosy stawały z przerażenia, gdy podróżowali autobusami kursującymi po wąskich drogach wysoko w Andach. Nieprędko da się zapomnieć, jak autobus na zakręcie pozbawionym balustrady wymija po zewnętrznej stronie szosy inny duży pojazd i wydaje się, że zaraz spadnie w przepaść!

W pewnych krajach rewolucje najwyraźniej stały się czymś powszednim, ale misjonarze będący Świadkami pamiętali o słowach Jezusa, że jego uczniowie ‛nie są częścią świata’, i zachowywali neutralność wobec takich konfliktów (Jana 15:19). Nauczyli się powściągać ciekawość, która niepotrzebnie mogłaby ich wystawić na niebezpieczeństwo. W większości wypadków najlepiej było po prostu unikać przebywania na ulicach, dopóki sytuacja się nie rozładowała. W Wietnamie dziewięciu misjonarzy mieszkało w samym centrum Sajgonu (obecne Miasto Ho Szi Mina), gdy dotarła tam wojna. Widzieli spadające bomby, szalejące wokół pożary oraz tysiące ludzi ratujących się ucieczką. Ponieważ jednak zdawali sobie sprawę, że Jehowa skierował ich tam po to, by przekazywali życiodajną wiedzę osobom spragnionym prawdy, ufali, iż otoczy ich ochroną.

Z kolei w niektórych rejonach miast azjatyckich misjonarzom trudno było prowadzić działalność kaznodziejską nawet wówczas, gdy panował tam względny spokój. W pewnej ubogiej dzielnicy miasta Lahaur w Pakistanie wystarczyło, że na którejś z wąskich uliczek pojawił się ktoś obcy, a zaraz zbiegała się gromada nie umytych, zaniedbanych dzieci w różnym wieku. Przekrzykując i przepychając się nawzajem, podążały za misjonarzem od domu do domu, a nieraz wciskały się w ślad za nim do środka. Wkrótce cała ulica znała cenę czasopism i wiedziała, że nieznajomy „robi chrześcijan”. W takiej sytuacji najczęściej trzeba było opuścić teren. Nierzadko towarzyszyły temu okrzyki, oklaski, a czasem grad kamieni.

Miejscowe zwyczaje nieraz wymagały od misjonarzy wprowadzenia pewnych zmian. W Japonii nauczyli się zostawiać buty przy wejściu do domu. Starali się też przywyknąć do tego, iż na studiach biblijnych siedzi się na podłodze przy niskim stole. Misjonarze przebywający w niektórych rejonach Afryki dowiedzieli się, że podawanie czegoś lewą ręką poczytywane jest za obrazę. Przekonali się także, iż w tej części świata uznano by ich za źle wychowanych, gdyby przed wyłuszczeniem powodu swej wizyty nie nawiązali luźnej rozmowy — wypadało najpierw zapytać się o zdrowie i odpowiedzieć na pytanie, skąd się pochodzi, ile ma się dzieci i tak dalej. W Brazylii misjonarze stwierdzili, że chcąc przywołać domownika, nie trzeba pukać, lecz na ogół wystarczy klasnąć w dłonie przed drzwiami wejściowymi.

Natomiast w Libanie napotkali innego rodzaju zwyczaje. Tylko nieliczni bracia zabierali na zebrania żony i córki. Zawsze siadały one z tyłu i nigdy wśród mężczyzn. Misjonarze nie wiedzieli o tym, toteż na pierwszym zebraniu wywołali spore zamieszanie. Pewne małżeństwo usiadło z przodu, a niezamężne misjonarki — tam, gdzie były wolne miejsca. Dzięki omówieniu po zebraniu zasad chrześcijańskich wszystko się wyjaśniło (por. 5 Mojż. 31:12; Gal. 3:28). Odtąd zaniechano tego podziału. Na zebraniach pojawiło się więcej żon i córek. Zaczęły też wyruszać z misjonarkami do służby od domu do domu.

Uczenie się nowego języka

W roku 1949 przyjechała na Martynikę niewielka grupa misjonarzy, która bardzo słabo znała francuski, ale zdawała sobie sprawę, że tamtejsi mieszkańcy potrzebują orędzia Królestwa. Pobudzani silną wiarą, bracia ci wyruszyli od drzwi do drzwi i starali się przeczytać kilka wersetów biblijnych lub jakiś fragment proponowanej publikacji. Cierpliwie ulepszali swój francuski.

Chociaż misjonarze pragnęli wesprzeć miejscowych Świadków oraz zainteresowanych, nierzadko najpierw sami potrzebowali pomocy — właśnie w nauce języka. Ci, których skierowano do Togo, stwierdzili, że gramatyka najczęściej używanego tam języka, ewe, całkowicie się różni od spotykanej w językach europejskich oraz że znaczenie pewnych wyrazów zależy od wysokości tonu głosu. Na przykład dwuliterowy wyraz to wymówiony wysoko może oznaczać ucho, górę, teścia lub plemię, a wypowiedziany nisko — bawołu. W Wietnamie misjonarze zetknęli się z językiem, w którym dowolny wyraz można wymówić sześcioma tonami głosu, przy czym każdy z nich wskazuje na inne znaczenie.

Edna Waterfall, skierowana do Peru, długo pamiętała pierwszy dom, w którym usiłowała dać świadectwo po hiszpańsku. Zlana zimnym potem, wyjąkała przed pewną starszą kobietą wyuczone na pamięć orędzie, po czym zaproponowała jej literaturę oraz studium Biblii. Wówczas domowniczka oświadczyła nienaganną angielszczyzną: „Zgoda, wszystko to jest bardzo piękne. Będę z panią studiować, ale tylko po hiszpańsku, żeby pomóc pani nauczyć się tego języka”. Ogromnie zdziwiona Edna zapytała: „Więc pani zna angielski? I miała pani cierpliwość słuchać, jak kaleczę hiszpański?” „To dla pani dobra” — odparła tamta kobieta. I rzeczywiście tak było. Edna szybko pojęła, że posługiwanie się danym językiem ogromnie pomaga go sobie przyswoić.

Kiedy George Fredianelli próbował przemawiać we Włoszech w miejscowym języku, okazało się, że inni nie rozumieją różnych wyrazów, choć był przekonany, iż mówi po włosku (w rzeczywistości były to zitalizowane słowa angielskie). Chcąc temu zaradzić, postanowił wygłaszać w zborach wykłady z rękopisu. Ale wielu słuchaczy zasypiało, wobec czego zrezygnował z tej metody i zaczął przemawiać z głowy, a gdy się zacinał, prosił obecnych o pomoc. Tym sposobem trzymał w napięciu ich uwagę, sam zaś robił postępy.

Aby misjonarze mogli zdobyć podstawową znajomość nowego języka, w początkowym okresie program Szkoły Gilead obejmował naukę między innymi hiszpańskiego, francuskiego, włoskiego, portugalskiego, japońskiego, arabskiego oraz urdu. W ciągu lat nauczano z górą 30 języków. Ponieważ jednak nie wszyscy absolwenci danej klasy udawali się do krajów, w których przydatny byłby ten sam język, z czasem owe kursy zastąpiono okresem intensywnego, nadzorowanego szkolenia po przyjeździe na teren. W ciągu pierwszego miesiąca nowicjusze byli całkowicie pochłonięci nauką przez 11 godzin dziennie, a w następnym połowę czasu poświęcali na przyswajanie sobie języka w domu, resztę zaś — na wykorzystywanie tej wiedzy w służbie polowej.

Kiedy jednak zauważono, że postępy w opanowaniu języka zależą przede wszystkim od posługiwania się nim w służbie kaznodziejskiej, wprowadzono pewną zmianę. W ciągu pierwszych trzech miesięcy pobytu na przydzielonym terenie zagranicznym nowi misjonarze, którzy nie znali miejscowego języka, spędzali cztery godziny dziennie z wykwalifikowanym nauczycielem i od razu robili użytek z nabytej wiedzy, świadcząc tamtejszym mieszkańcom o Królestwie Bożym.

Wiele grup misjonarskich pracowało zespołowo nad pogłębieniem znajomości języka. Codziennie przy śniadaniu wspólnie uczyli się nawet 20 nowych słów, których potem starali się używać w służbie polowej.

Przyswojenie sobie miejscowego języka odgrywało istotną rolę w zdobyciu zaufania ludzi. Gdzieniegdzie obcych traktuje się z pewną rezerwą. Hugh i Carol Cormicanowie, którzy najpierw oddzielnie, a później już jako małżeństwo usługiwali łącznie w pięciu krajach afrykańskich, doskonale wiedzą, iż rdzenna ludność na ogół nieufnie odnosi się do Europejczyków. Niemniej mówią: „Odezwanie się w miejscowym języku szybko rozwiewa podejrzenia. Ponadto niektórzy nie wysłuchaliby dobrej nowiny od rodaków, ale nas chętnie słuchają, przyjmują literaturę i zgadzają się na studium, gdyż staramy się rozmawiać w ich języku”. W tym celu brat Cormican oprócz angielskiego przyswoił sobie pięć, a jego żona — sześć języków.

Rzecz jasna czasem w trakcie nauki nowego języka wyłaniają się trudności. Kiedy w Portoryko pewien brat po zaproponowaniu domownikowi odtworzenia z płyty orędzia biblijnego słyszał: „¡Como no!”, zamykał gramofon i ruszał do następnego mieszkania, brzmiało mu to bowiem jak odpowiedź przecząca. Dopiero po pewnym czasie zorientował się, iż słowa te znaczą: „Czemu nie?” Bywało też tak, że misjonarze nie zrozumieli domownika, który wyrażał brak zainteresowania, i kontynuowali dawanie świadectwa. Kilka życzliwych osób odniosło z tego pożytek.

Zdarzały się także zabawne sytuacje. W Singapurze Leslie Franks dowiedział się, iż musi uważać, by nie nazywać głowy (kepala) orzechem kokosowym (kelapa), a włosów (rambut) trawą (rumput). Na Samoa pewien misjonarz chciał grzecznie zapytać tamtejszego mieszkańca o jego żonę, ale wskutek błędnej wymowy zadał pytanie: „Jak się miewa twoja broda?” (Człowiek ten wcale jej nie miał). Kiedy w Ekwadorze kierowca autobusu nieoczekiwanie ruszył, Zola Hoffman, która właśnie wstawała z miejsca, straciła równowagę i znalazła się na kolanach pewnego mężczyzny. Zażenowana usiłowała przeprosić, tymczasem z jej ust padły słowa: „Con su permiso” (Pan pozwoli). Ów człowiek życzliwie odparł: „Ależ proszę, młoda damo!”, na co inni pasażerowie wybuchnęli śmiechem.

Niemniej dzięki usilnym staraniom misjonarze zaczęli osiągać w służbie piękne rezultaty. Lois Dyer, która w roku 1950 przyjechała do Japonii, wspomina radę brata Knorra: „Rób wszystko, na co cię stać, i chociaż popełniasz błędy, rób coś!” Razem z wieloma innymi tak właśnie czyniła. W ciągu następnych 42 lat misjonarze wysłani do Japonii oglądali, jak garstka tamtejszych głosicieli Królestwa zwiększa się do przeszło 170 000 i wciąż rośnie. Ponieważ zabiegali o kierownictwo Jehowy i byli gotowi nie szczędzić starań, dostąpili naprawdę sowitej nagrody.

Dziewicze tereny i nadawanie rozmachu dziełu

Na terenie kilkudziesięciu krajów i archipelagów misjonarze z Gilead albo zainicjowali głoszenie o Królestwie, albo nadali mu rozmach, jeśli inni na niewielką skalę już je prowadzili. Najwyraźniej byli pierwszymi Świadkami Jehowy, którzy krzewili dobrą nowinę w Somalii, Sudanie, Laosie oraz na licznych archipelagach rozsianych po całym świecie.

W Boliwii, Dominikanie, Ekwadorze, Salwadorze, Hondurasie, Nikaragui, Etiopii, Gambii, Liberii, Kambodży, Hongkongu, Japonii, Wietnamie i innych krajach głoszono już wcześniej, ale gdy przyjechali tam pierwsi misjonarze ze Szkoły Gilead, żaden Świadek Jehowy nie składał jeszcze sprawozdania z działalności. Gdzie to było możliwe, misjonarze zaczęli systematycznie opracowywać teren, skupiając wysiłki najpierw na większych miastach. Nie przenosili się z miejsca na miejsce, jak to czynili niegdyś kolporterzy, poprzestający na rozpowszechnianiu literatury. Cierpliwie odwiedzali zainteresowanych, prowadzili z nimi studia biblijne i zaprawiali ich do służby polowej.

W innych krajach przed przyjazdem absolwentów Szkoły Gilead działało około dziesięciu głosicieli Królestwa (a nieraz nawet mniej). Tak było na przykład w Kolumbii, Gwatemali, na Haiti, w Portoryko, Wenezueli, Burundi, Wybrzeżu Kości Słoniowej, Kenii, na Mauritiusie, w Senegalu, Afryce Południowo-Zachodniej (dzisiejsza Namibia), na Cejlonie (obecna Sri Lanka), w Chinach, Singapurze i na licznych archipelagach. Misjonarze dawali wspaniały przykład gorliwości w służbie, pomagali miejscowym Świadkom doskonalić ich umiejętności, organizowali zbory i wspierali braci w nabywaniu kwalifikacji potrzebnych do sprawowania przewodnictwa. Na ogół też podejmowali głoszenie na dziewiczych terenach.

Dzięki temu szeregi Świadków zaczęły się rozrastać. W większości tych krajów działa ich już tysiące, w niektórych zaś grono chwalców Jehowy liczy dziesiątki, a nawet przeszło sto tysięcy osób.

Wielu chętnych do słuchania

Gdzieniegdzie misjonarze znajdowali sporo ludzi pragnących się uczyć. Kiedy w roku 1947 Ted i Doris Kleinowie z pierwszej klasy Szkoły Gilead przybyli na Wyspy Dziewicze, tyle osób chciało z nimi studiować Biblię, że dzień służby na ogół kończyli dopiero po północy. Na pierwszym wykładzie publicznym, wygłoszonym przez brata Kleina na rynku w Charlotte Amalie, zebrało się aż 1000 słuchaczy.

W roku 1949 Joseph McGrath i Cyril Charles zostali wysłani na teren plemienia Ami na Tajwanie. Zamieszkali w chatach krytych strzechą, gdzie zamiast podłogi było klepisko. Ale przecież przybyli tam pomagać ludziom. Niektórzy członkowie tego plemienia mieli już od jakiegoś czasu publikacje Towarzystwa Strażnica, których treść bardzo się im spodobała, toteż dzielili się dobrą nowiną z drugimi. Teraz misjonarze mogli im pomóc wzrastać pod względem duchowym. Usłyszeli, że prawdą interesuje się 600 osób, a tymczasem z zebrań, które urządzali w kolejnych wioskach, skorzystało ogółem 1600 obecnych. Ci pokorni ludzie nie mieli dokładnej wiedzy o wielu sprawach, ale byli gotowi ją nabywać. Bracia zaczęli cierpliwie ich uczyć, omawiając w każdej osadzie metodą pytań i odpowiedzi jeden temat na raz, co nierzadko zajmowało im osiem godzin lub więcej. Prócz tego szkolili 140 osób, które zapragnęły uczestniczyć w świadczeniu od domu do domu. Ileż radości przysporzyły misjonarzom te przeżycia! Jeżeli jednak osoby te miały się rzeczywiście rozwinąć duchowo, należało jeszcze wiele zdziałać.

Jakieś 12 lat później do udzielenia dalszego wsparcia braciom z plemienia Ami zostali wyznaczeni Harvey i Kathleen Loganowie, absolwenci Gilead, którzy usługiwali w Japonii. Brat Logan poświęcił sporo czasu, by pomóc braciom zrozumieć elementarne nauki i zasady biblijne, jak również wyjaśnić sprawy organizacyjne. Z kolei jego żona codziennie współpracowała z tamtejszymi siostrami w służbie polowej, po czym rozważała z nimi podstawowe prawdy z Pisma Świętego. W roku 1963 w związku z kongresem okołoziemskim Towarzystwo Strażnica zorganizowało w wiosce Szou Feng zgromadzenie, na które oprócz miejscowych Świadków przybyli delegaci z 28 krajów. Wszystko to przyczyniło się do położenia mocnego fundamentu pod dalszy wzrost.

W roku 1948 do Rodezji Północnej (obecna Zambia) przyjechali dwaj misjonarze: Harry Arnott i Ian Fergusson. W kraju tym istniały już wówczas 252 zbory skupiające Świadków, którzy byli rdzennymi Afrykanami, teraz jednak podjęto wysiłki, by dotrzeć do Europejczyków, przybyłych w te strony ze względu na pracę w kopalniach miedzi. Odzew był niezwykle zachęcający. Rozpowszechniono sporo literatury, a ci, z którymi prowadzono studia biblijne, robili nad wyraz szybkie postępy. W owym roku liczba Świadków uczestniczących w służbie polowej wzrosła o 61 procent.

W wielu krajach misjonarze nierzadko sporządzali listę osób oczekujących na studium Biblii. Kiedy już było prowadzone, czasami przyłączali się do niego również krewni, sąsiedzi i przyjaciele zainteresowanego. Zanim ktoś się doczekał własnego studium, mógł regularnie przychodzić na zebrania do Sali Królestwa.

Tymczasem gdzie indziej mimo usilnych starań misjonarzy plony były bardzo skromne. Już w roku 1953 Towarzystwo Strażnica wysłało misjonarzy do Pakistanu Wschodniego (dzisiejszy Bangladesz), gdzie większość spośród przeszło 115 milionów mieszkańców stanowią muzułmanie i hindusi. Misjonarze ogromnie starali się pomóc tym ludziom. Niemniej w roku 1992 było w owym kraju zaledwie 42 czcicieli Jehowy. Misjonarze usługujący na takich terenach szczególnie cenią sobie każdego, kto podejmuje czyste wielbienie — gdyż zdarza się to bardzo rzadko.

Podyktowane miłością wspieranie współwyznawców

Podstawowym zadaniem misjonarzy jest ewangelizacja — głoszenie dobrej nowiny o Królestwie Bożym. Ale uczestnictwo w tym dziele pozwalało też służyć ogromną pomocą miejscowym Świadkom. Misjonarze wyruszali z nimi do służby polowej i udzielali im wskazówek, jak sobie radzić w trudnych sytuacjach. Obserwując misjonarzy, Świadkowie ci przyswajali sobie bardziej uporządkowany sposób prowadzenia działalności kaznodziejskiej oraz skuteczniejsze metody nauczania. Sami z kolei pomagali misjonarzom dostosować się do miejscowych zwyczajów.

Kiedy w roku 1948 John Cooke przyjechał do Portugalii, zaczął organizować systematyczną pracę od domu do domu. Miejscowi Świadkowie byli chętni, ale wielu z nich potrzebowało szkolenia. Później brat Cooke opowiadał: „Nigdy nie zapomnę, jak pierwszy raz wyruszyłem do służby z siostrami z miasta Almada. Sześć z nich poszło do jednego domu. Wyobraźcie sobie grupę sześciu kobiet, z których jedna wygłasza przy drzwiach kazanie! Ale stopniowo wszystko się ułożyło i zaczął się rozwój”.

Dzięki przykładnej odwadze misjonarzy działających na Wyspach Podwietrznych tamtejsi Świadkowie nabrali śmiałości i nie dali się zastraszyć przeciwnikom usiłującym przeszkodzić dziełu. Wiara widoczna u pewnego misjonarza pomogła braciom w Hiszpanii podjąć służbę od domu do domu, mimo iż w owym czasie żyli pod rządami katolicko-faszystowskiej dyktatury. Misjonarze, którzy po drugiej wojnie światowej pracowali w Japonii, dali piękny przykład taktu — kiedy cesarz japoński musiał się wyrzec roszczeń do boskości, nie wytykali niedopisania religii państwowej, lecz przedstawiali przekonujące dowody istnienia Stwórcy.

Misjonarze często nie zdawali sobie sprawy, jak głęboki wpływ wywierają na miejscowych Świadków, którzy się im przypatrywali. W Trynidadzie jeszcze po latach wspomina się różne sytuacje ukazujące pokorę misjonarzy, ich gotowość do znoszenia uciążliwych warunków oraz niestrudzoną służbę dla Jehowy, pełnioną mimo upałów. Na Świadkach w Korei duże wrażenie robiła ofiarność misjonarzy, którzy przez dziesięć lat nie wyjeżdżali do swych rodzin, gdyż władze tylko w nielicznych nagłych wypadkach (ze względów „humanitarnych”) wydawały ponowne zezwolenie na wjazd do tego kraju.

W trakcie szkolenia w Gilead i zaraz potem większość misjonarzy mogła z bliska zobaczyć, jak funkcjonuje główny ośrodek koordynujący działalność widzialnej organizacji Jehowy. Nierzadko mieli okazję stykać się z członkami Ciała Kierowniczego. Później na swych terenach zagranicznych mogli na podstawie tych osobistych obserwacji opowiadać miejscowym Świadkom oraz nowo zainteresowanym o sposobie funkcjonowania organizacji, a także o tym, jak wysoko ją cenią. Głębokie docenianie dla porządku teokratycznego, które rozbudzali u innych, na ogół dość wydatnie przyczyniało się do późniejszego wzrostu.

Kiedy misjonarze przybywali do przydzielonych im krajów, w wielu z nich nie urządzano zebrań zborowych. W takiej sytuacji po niezbędnych przygotowaniach organizowali zebrania, a większość punktów programu przedstawiali sami, dopóki inni nie nabyli kwalifikacji potrzebnych do wykonywania tych zaszczytnych zadań. Misjonarze stale szkolili drugich braci, by potrafili oni wziąć na siebie odpowiedzialne obowiązki (2 Tym. 2:2). Pierwsze zebrania odbywały się zwykle w domu misjonarskim. Później starano się o Sale Królestwa.

Tam, gdzie już istniały zbory, misjonarze nie szczędzili wysiłków, by zebrania stały się ciekawsze i bardziej pouczające. Udzielali starannie przygotowanych komentarzy, które inni bardzo sobie cenili i na których wkrótce zaczynali się wzorować. Robiąc użytek z przeszkolenia otrzymanego w Gilead, misjonarze dawali przykład w nauczaniu i przemawianiu publicznym, a przy tym chętnie poświęcali czas miejscowym braciom, by dopomóc im w opanowaniu tej sztuki. Ponadto tam, gdzie ludzie tradycyjnie niczym się nie przejmują, a zwłaszcza nie liczą się z czasem, misjonarze cierpliwie pomagali im zrozumieć wartość punktualnego rozpoczynania zebrań i zachęcali wszystkich do przychodzenia na ustaloną porę.

Gdzieniegdzie sytuacja wskazywała na to, że współbraciom trzeba pomóc docenić wartość trzymania się prawych mierników Jehowy. Na przykład w Botswanie misjonarze stwierdzili, iż niektóre siostry ciągle zakładały dzieciom tasiemki lub paciorki, by uchronić je przed nieszczęściem, nie w pełni bowiem rozumiały, że ów zwyczaj wywodzi się z zabobonów i uprawiania czarów. W Portugalii zetknęli się z brakiem jedności. Niemniej ich cierpliwość, serdeczne wsparcie, a w razie potrzeby również stanowczość doprowadziły tam do wyraźnej poprawy stanu duchowego.

Misjonarze, którym powierzono nadzór nad dziełem w Finlandii, poświęcili sporo czasu i sił, by nauczyć miejscowych braci rozpatrywać problemy w świetle zasad biblijnych, a co za tym idzie — szukać rozwiązań harmonizujących z Bożym sposobem myślenia. Współwyznawcom w Argentynie uświadomili wartość planowania i uporządkowanego prowadzenia zapisków oraz pokazywali, jak to czynić. Lojalnym braciom pasącym trzodę Bożą w Niemczech, którzy na skutek walki o przetrwanie w obozach koncentracyjnych zapatrywali się na pewne sprawy dość rygorystycznie, pomogli w pełniejszej mierze naśladować łagodne usposobienie Jezusa Chrystusa (Mat. 11:28-30; Dzieje 20:28).

Niektórzy misjonarze mieli za zadanie między innymi załatwiać sprawy z urzędnikami, odpowiadać na ich pytania oraz starać się o zalegalizowanie dzieła prowadzonego przez Świadków Jehowy. Na przykład brat Joly, który został wraz z żoną skierowany do Kamerunu, prawie cztery lata niestrudzenie starał się o prawne uznanie tamtejszych Świadków. Często prowadził rozmowy z urzędnikami francuskimi oraz afrykańskimi. W końcu po zmianie rządu legalizacja doszła do skutku. Świadkowie w Kamerunie działali już wtedy od 27 lat, a ich szeregi liczyły przeszło 6000 osób.

Pokonywanie trudności podczas odwiedzania zborów

Część misjonarzy została skierowana do usługiwania w charakterze nadzorców podróżujących. Szczególne potrzeby wyłoniły się w Australii, gdzie w okresie drugiej wojny światowej niektórzy bracia nierozważnie dali się odwieść od spraw Królestwa i zaczęli zmierzać ku świeckim celom. Z czasem sytuacja się poprawiła, a w trakcie wizyty brata Knorra w roku 1947 podkreślono, jak istotne jest stawianie na pierwszym miejscu głoszenia o Królestwie. Dalszą pomocą w pielęgnowaniu prawdziwie duchowej atmosfery wśród tamtejszych Świadków okazał się entuzjazm, piękny przykład oraz metody nauczania absolwentów Szkoły Gilead, usługujących w charakterze nadzorców obwodów i okręgów.

Służba nadzorców podróżujących nierzadko wymagała gotowości do zdobywania się na ogromny wysiłek i do stawiania czoła niebezpieczeństwom. Kiedy Wallace Liverance chciał dotrzeć do odosobnionej rodziny głosicieli w miejscowości Volcán w Boliwii, nie pozostawało mu nic innego, jak odbyć w obie strony 90-kilometrową wędrówkę w palącym słońcu przez skalisty, jałowy teren na wysokości około 3400 metrów, niosąc przy tym śpiwór, żywność, wodę oraz literaturę. Aby obsłużyć zbory na Filipinach, Neal Callaway często jeździł zatłoczonymi autobusami, którymi oprócz ludzi przewożono również zwierzęta i płody rolne. Richard Cotterill rozpoczął działalność jako nadzorca podróżujący w Indiach, gdy z powodu nienawiści na tle religijnym mordowano tam tysiące osób. Kiedy zamierzał odwiedzić braci w pewnej niespokojnej okolicy, kasjer kolejowy usiłował mu to wyperswadować. Dla większości pasażerów podróż ta była koszmarem, niemniej brat Cotterill gorąco kochał swych współwyznawców bez względu na to, gdzie mieszkali oraz jakim językiem się posługiwali. Pełen ufności do Jehowy, odrzekł: „Jeżeli Jehowa zechce, uda mi się tam dotrzeć” (Jak. 4:15).

Zachęcanie drugich do podjęcia służby pełnoczasowej

Pod wpływem gorliwości widocznej u misjonarzy sporo pouczanych przez nich osób poszło w ich ślady i podjęło służbę pełnoczasową. W Japonii, gdzie usługiwało 168 misjonarzy, w roku 1992 było 75 956 pionierów, a więc ponad 40 procent głosicieli brało udział w jakiejś gałęzi służby pełnoczasowej. Podobny współczynnik zanotowano w Korei Południowej.

Sporo sług pełnoczasowych zaproszonych do Szkoły Gilead, a następnie skierowanych na tereny zagraniczne, wywodziło się z krajów, w których na jednego Świadka przypadało stosunkowo mało mieszkańców. Wielu misjonarzy pochodziło z USA i Kanady, około 400 z Wielkiej Brytanii, ponad 240 z Niemiec, z górą 150 z Australii i przeszło 100 ze Szwecji. Znaczne grono przybyło także między innymi z Danii, Finlandii, Hawajów, Holandii oraz Nowej Zelandii. Później służbę misjonarską na terenach zagranicznych podjęli również Świadkowie z krajów, które początkowo same potrzebowały pomocy misjonarzy.

Zaspokajanie potrzeb rozrastającej się organizacji

W miarę rozrastania się organizacji misjonarze brali na siebie kolejne obowiązki. Wielu usługiwało w charakterze starszych lub sług pomocniczych w zborach, którym pomagali się rozwijać. W niejednym kraju byli pierwszymi nadzorcami obwodów i okręgów. Kiedy w związku z dalszym wzrostem Towarzystwo postanawiało utworzyć nowe biura oddziałów, wielu misjonarzom powierzono w nich odpowiedzialne zadania. Kilka osób, które dobrze poznały miejscowy język, poproszono o pomoc przy tłumaczeniu i korekcie publikacji biblijnych.

Jednakże szczególną satysfakcję misjonarze odczuwali wówczas, gdy kwalifikacji do podjęcia się takich obowiązków nabywali ci, z którymi studiowali Słowo Boże lub którym w jakiejś mierze pomogli wzrastać duchowo. Na przykład małżeństwo działające w Peru ogromnie się cieszyło, gdy ich dawni zainteresowani zostawali pionierami specjalnymi, umacniali nowe zbory lub wyruszali na dziewicze tereny. Na Sri Lance pewien misjonarz studiował z rodziną, z której wywodził się późniejszy członek tamtejszego Komitetu Oddziału. Równie radosne chwile przeżywało wielu innych misjonarzy.

Niemniej napotykali też sprzeciw.

W obliczu sprzeciwu

Jezus oznajmił swym naśladowcom, że tak jak on będą prześladowani (Jana 15:20). Ponieważ misjonarze zazwyczaj przyjeżdżali z zagranicy, więc gdy w jakimś kraju wybuchały zaciekłe prześladowania, na ogół ich stamtąd wydalano.

W roku 1967 w mieście Halab w Syrii została aresztowana wraz z rodzicami Sona Haidostian. Pięć miesięcy trzymano ich w więzieniu, po czym wydalono za granicę, nie pozwalając zabrać żadnych rzeczy. Margarita Königer z Niemiec została skierowana na Madagaskar, ale nakazano jej opuścić ten kraj, a potem także następne, wskutek czego usługiwała kolejno w Kenii, Dahomeju (dzisiejszy Benin) oraz Górnej Wolcie (obecna Burkina Faso). W roku 1957 Domenick Piccone i jego żona, Elsa, zostali za głoszenie wydaleni z Hiszpanii, w roku 1962 — z Portugalii, a w roku 1969 — z Maroka. Wszędzie odwoływali się od tych decyzji, dzięki czemu mogli zdziałać wiele dobrego. Dali świadectwo urzędnikom. Na przykład w Maroku mieli okazję przedstawić orędzie funkcjonariuszom Sécurité Nationale, sędziemu Sądu Najwyższego, szefowi policji w Tangerze oraz konsulom amerykańskim w Tangerze i Rabacie.

Wbrew temu, czego się spodziewało wielu urzędników, wydalenie misjonarzy nie kładło kresu działalności Świadków Jehowy. Zasiane ziarna prawdy na ogół dalej wzrastają. Na przykład w Burundi czterech misjonarzy pełniło służbę zaledwie kilka miesięcy, gdy w roku 1964 władze nakazały im wyjechać. Ale jeden z nich podtrzymywał kontakt listowny z zainteresowanym i dowiedział się, że ten studiuje Biblię z 26 osobami. Działalność kaznodziejską pilnie kontynuował też Świadek z Tanzanii, który nieco wcześniej przeniósł się do Burundi. Grono głosicieli orędzia Królestwa stopniowo rosło, aż w końcu liczyło setki osób.

Gdzieniegdzie przed wydaleniem z kraju urzędnicy próbowali siłą zmusić braci do spełnienia ich żądań. W roku 1963 w mieście Gbarnga w Liberii żołnierze otoczyli grupę 400 mężczyzn, kobiet i dzieci, uczestniczących w chrześcijańskim zgromadzeniu. Zaprowadzili ich do obozu wojskowego, gdzie posunęli się do gróźb i bicia, żądając, by każdy — bez względu na narodowość czy przekonania religijne — oddał hołd fladze liberyjskiej. Wśród tego grona znajdowali się Milton Henschel z USA oraz kilku misjonarzy, między innymi John Charuk z Kanady. Jeden z absolwentów Szkoły Gilead sprzeniewierzył się zasadom swej wiary, co zresztą uczynił już wcześniej (choć nikt o tym nie wiedział), i niewątpliwie skłoniło to część uczestników owego zgromadzenia do pójścia na kompromis. Stało się jasne, kto naprawdę boi się Boga, a kogo usidlił strach przed człowiekiem (Prz. 29:25). Po tym wydarzeniu nakazano wszystkim zagranicznym misjonarzom będącym Świadkami wyjechać z kraju, ale jeszcze tego samego roku na mocy dekretu prezydenta pozwolono im powrócić.

Działania władz podejmowane przeciw misjonarzom często były rezultatem presji kleru. Czasem wywierano ją skrycie, kiedy indziej zaś każdy wiedział, kto podżega do represji. George Koivisto nigdy nie zapomni swego pierwszego poranka w służbie polowej w Medellín w Kolumbii. Nagle pojawiła się rozwrzeszczana gromada uczniów i zaczęła rzucać w niego kamieniami i grudami gliny. Domowniczka, której wcześniej nigdy nie widział, pośpiesznie wciągnęła go do mieszkania i zamknęła drewniane okiennice, bez przerwy przepraszając za to chuligańskie zachowanie. Kiedy przyjechała policja, niektórzy obwinili o ten incydent nauczyciela. Ale ktoś inny krzyknął: „Nic podobnego! To wina księdza! Nawoływał przez megafony do wypuszczenia uczniów, żeby ‚obrzucili kamieniami tych protestantes’”.

Misjonarzom potrzebna była zbożna odwaga oraz miłość do owiec. Elfriede Löhr i Ilse Unterdörfer zostały skierowane do doliny Gasteiner Tal w Austrii. Wkrótce do rąk ludzi łaknących pokarmu duchowego trafiło sporo publikacji biblijnych. Wywołało to jednak reakcję kleru. Z namowy księży uczniowie wykrzykiwali za misjonarkami na ulicach i biegali przed nimi, ostrzegając mieszkańców, by nie słuchali głosicielek. Ludzie zaczęli się bać. Niemniej dzięki miłości i wytrwałości siostrom udało się założyć kilka wspaniałych studiów. Kiedy zorganizowano publiczny wykład biblijny, przed miejscem zebrania demonstracyjnie stanął wikary. Zniknął jednak, gdy misjonarki wyszły na ulicę witać przybyłych. Potem wrócił z policjantem, zamierzając przerwać zebranie. Ale jego wysiłki spełzły na niczym. Z czasem na tym terenie powstał prężny zbór.

W miasteczkach niedaleko Ibarry w Ekwadorze Unn Raunholm i Julia Parsons raz po raz napotykały awanturników nasyłanych przez księży. Ilekroć pojawiały się w San Antonio, tamtejszy duchowny podburzał ludzi, wobec czego misjonarki postanowiły skupić wysiłki na miasteczku Atuntaqui. Ale pewnego dnia miejscowy policjant zaczął nerwowo zachęcać siostrę Raunholm, aby szybko opuściły ten teren. „Ksiądz organizuje przeciw wam demonstrację, a ja nie mam dość ludzi, by zapewnić wam ochronę” — oświadczył. Siostra z przejęciem wspomina: „Tłum już nas doganiał! Z przodu niesiono biało-żółtą flagę watykańską, a ksiądz wznosił okrzyki w rodzaju: ‚Niech żyje Kościół katolicki!’, ‚Precz z protestantami!’, ‚Niech żyje Niepokalana Panienka!’, ‚Niech żyje spowiedź!’ Za każdym razem tłum słowo w słowo powtarzał te hasła za duchownym”. I właśnie wtedy dwóch mężczyzn udzieliło głosicielkom schronienia w miejscowym Domu Robotnika. Misjonarki zaczęły tam pilnie świadczyć zaintrygowanym ludziom, którzy przyszli zobaczyć, co się dzieje. Rozpowszechniły wszystkie publikacje, jakie miały.

Kursy mające na celu zaspokojenie szczególnych potrzeb

Odkąd wysłano na teren pierwszych misjonarzy ze Szkoły Gilead, organizacja Świadków Jehowy rozrastała się w zdumiewającym tempie. Kiedy w roku 1943 otwarto tę szkołę, na świecie głosiło jedynie 129 070 Świadków w 54 krajach (według podziału politycznego z początku lat dziewięćdziesiątych byłoby ich 103). Tymczasem w roku 1992 na terenie 229 krajów i archipelagów rozsianych po całym globie działało już 4 472 787 głosicieli. Wraz z rozwojem zmieniały się potrzeby organizacji. Biura oddziałów, które niegdyś opiekowały się niespełna 100-osobowymi grupami Świadków, tworzącymi kilka zborów, teraz nadzorują działalność dziesiątków tysięcy głosicieli, a wiele musiało rozpocząć drukowanie literatury dla osób uczestniczących w ewangelizacji.

Chcąc sprostać zmieniającym się potrzebom, 18 lat po otworzeniu Szkoły Gilead zorganizowano w Biurze Głównym Towarzystwa dziesięciomiesięczny kurs przewidziany zwłaszcza dla braci dźwigających ciężar odpowiedzialności w biurach oddziałów Towarzystwa Strażnica. Niektórzy z nich przeszli wcześniej pięciomiesięczny kurs dla misjonarzy w Gilead, inni nie mieli takiej możliwości. Wszyscy mogli teraz skorzystać ze specjalistycznego szkolenia przygotowanego pod kątem ich pracy. Omówienie w świetle zasad biblijnych sposobu postępowania w różnych sytuacjach oraz zaspokajania potrzeb organizacyjnych przyczyniło się do ujednolicenia działalności. Program kursu obejmował metodyczne studiowanie werset po wersecie całej Biblii, analizę dziejów religii, szczegółowe zapoznanie się z funkcjonowaniem biura oddziału, domu Betel oraz drukarni, a także wytyczne w sprawie nadzorowania służby polowej, organizowania nowych zborów i podejmowania działalności kaznodziejskiej na dziewiczych terenach. Kursy te (łącznie z ostatnim, który skrócono do ośmiu miesięcy) były prowadzone w Biurze Głównym w Brooklynie w latach 1961-1965. Wielu absolwentów wysłano z powrotem do krajów, w których usługiwali, innych zaś skierowano na tereny, gdzie mogliby wnieść cenny wkład w dzieło.

Aby się przygotować na dalszy rozwój, jakiego się spodziewano zgodnie z proroctwem biblijnym, 1 lutego 1976 roku wprowadzono nowe postanowienie dotyczące biur oddziałów Towarzystwa (Izaj. 60:8, 22). Zamiast jednego nadzorcy oraz jego zastępcy, sprawujących pieczę nad danym oddziałem, Ciało Kierownicze mianowało trzech lub więcej wykwalifikowanych braci, mających tworzyć komitet oddziału. W większych oddziałach mógł on liczyć nawet siedem osób. Celem przeszkolenia wszystkich tych braci zorganizowano w Gilead w Brooklynie specjalny pięciotygodniowy kurs. Od końca roku 1977 do 1980 z tego specjalistycznego szkolenia w Biurze Głównym skorzystało 14 klas, w których skład wchodzili członkowie komitetów oddziałów z całego świata. Była to wspaniała okazja, by udoskonalić i ujednolicić ich funkcjonowanie.

Szkoła Gilead dalej kształciła tych, którzy mieli wieloletnie doświadczenie w służbie pełnoczasowej i nie tylko pragnęli, ale też mogli udać się na tereny zagraniczne, niemniej potrzeby były większe. Aby przyśpieszyć szkolenie, otworzono filie Gilead w innych krajach, dzięki czemu studenci ubiegający się o przyjęcie nie musieli znać języka angielskiego. W latach 1980 i 1981 w filii Szkoły Gilead w Meksyku naukę ukończyły osoby mówiące po hiszpańsku, by mogły usługiwać jako wykwalifikowani żniwiarze, pilnie potrzebni w Ameryce Centralnej i Południowej. W latach 1981-1982, 1984 i ponownie w roku 1992 zajęcia odbywały się również w niemieckiej filii tej uczelni. Jej absolwentów wysłano do Afryki, Europy Wschodniej, Ameryki Południowej oraz do różnych krajów wyspiarskich. W roku 1983 inne klasy zorganizowano w Indiach.

Kiedy w rozprzestrzenianiu orędzia Królestwa wsparli misjonarzy gorliwi miejscowi głosiciele, szeregi Świadków Jehowy zaczęły gwałtownie się rozrastać, a co za tym idzie — powstawały następne zbory. W latach 1980-1987 ich liczba zwiększyła się o 27 procent i wyniosła 54 911. W niektórych okolicach sporo osób przychodziło na zebrania i uczestniczyło w służbie polowej, ale większość braci poznała prawdę dopiero niedawno. Okazali się więc bardzo potrzebni doświadczeni chrześcijanie, którzy by mogli usługiwać jako duchowi pasterze i nauczyciele oraz przewodzić w ewangelizacji. Aby zaradzić tym brakom, w roku 1987 Ciało Kierownicze rozszerzyło program kształcenia biblijnego realizowany w Szkole Gilead o Kurs Usługiwania. W trakcie ośmiotygodniowych zajęć intensywnie studiuje się Biblię oraz poświęca uwagę rozwojowi duchowemu każdego studenta. Omawia się sprawy organizacyjne i sądownicze, obowiązki starszych oraz sług pomocniczych, a ponadto uczestnicy kursu odbierają gruntowne szkolenie w zakresie publicznego przemawiania. Aby kurs ten mógł się odbywać niezależnie od normalnych zajęć dla misjonarzy, urządza się go w innych obiektach na terenie różnych państw. Obecnie jego absolwenci zaspokajają pilne potrzeby w wielu krajach.

Tak oto poszerzony program nauczania w Biblijnej Szkole Strażnicy — Gilead umożliwia dotrzymywanie tempa zmieniającym się potrzebom szybko rosnącej międzynarodowej organizacji.

„Oto jestem, poślij mnie!”

Misjonarze przejawiają takiego ducha, jak prorok Izajasz. Kiedy Jehowa dał mu do zrozumienia, że ma okazję podjąć specjalną służbę, ten odparł: „Oto jestem, poślij mnie!” (Izaj. 6:8). Tysiące młodych mężczyzn i kobiet, pobudzonych tym duchem gotowości, opuściło krewnych i rodzinne strony, by spełniać wolę Bożą, gdzie tylko są potrzebni.

Życie wielu misjonarzy zmieniła sytuacja rodzinna. Sporo tych, którym urodziły się dzieci, pozostało na przydzielonych terenach i po znalezieniu niezbędnego zatrudnienia kontynuowało współpracę z miejscowymi zborami. Drudzy, spędziwszy wiele lat w służbie, musieli powrócić do kraju rodzinnego, żeby na przykład otoczyć opieką starzejących się rodziców. Niemniej poczytywali sobie za przywilej usługiwanie w charakterze misjonarzy tak długo, jak było to możliwe.

Jeszcze inni zdołali pełnić służbę misjonarską przez całe życie. Od każdego z nich wymagało to jednak stawienia czoła różnym przeciwnościom. Olaf Olson, który przez wiele lat był misjonarzem w Kolumbii, przyznał: „Najtrudniejszy był pierwszy rok”. Główna przyczyna tkwiła w tym, że nie potrafił dokładnie wyrażać myśli w nowym języku. Następnie dodał: „Gdybym wciąż tylko wspominał kraj, który opuściłem, nie byłbym szczęśliwy. Postanowiłem jednak żyć w Kolumbii zarówno ciałem, jak i duchem, zaprzyjaźnić się z tamtejszymi braćmi i siostrami w prawdzie i wypełnić życie służbą kaznodziejską, toteż przydzielony teren rychło stał się moim domem”.

Wytrwałość misjonarzy wcale nie wynikała z tego, że warunki na ich terenach idealnie im odpowiadały. Norman Barber, który od 1947 roku aż do śmierci w roku 1986 usługiwał w Birmie (obecna Mianma) oraz w Indiach, ujął to tak: „Jeżeli komuś sprawia radość, że Jehowa się nim posługuje, to każde miejsce jest dla niego równie dobre jak inne. (...) Szczerze mówiąc, w tropikach nie panuje mój wymarzony klimat. Osobiście nie wybrałbym też trybu życia, jaki się tu prowadzi. Trzeba jednak brać pod uwagę rzeczy ważniejsze od takich błahostek. Możliwość niesienia pomocy ludziom naprawdę ubogim duchowo to przywilej, którego nie da się opisać słowami”.

Opinię tę podziela wielu innych misjonarzy, a ich duch ofiarności odgrywa istotną rolę w spełnianiu się proroczej zapowiedzi Jezusa, w myśl której przed nadejściem końca ta dobra nowina o Królestwie miała być głoszona po całej zamieszkanej ziemi na świadectwo wszystkim narodom (Mat. 24:14).

[Przypis]

^ ak. 1 Strażnica z 15 lutego 1943 roku, ss. 60-64.

[Napis na stronie 523]

Podkreślenie wagi całkowitego polegania na Jehowie i lojalności wobec Niego

[Napis na stronie 534]

Poczucie humoru ułatwiało życie

[Napis na stronie 539]

Cierpliwość, serdeczne wsparcie, a w razie potrzeby stanowczość

[Napis na stronie 546]

‛Niesienie pomocy ludziom naprawdę ubogim duchowo to przywilej, którego nie da się opisać słowami’

[Ramka na stronie 533]

Działalność Szkoły Gilead

1943-1960: Szkoła w South Lansing w stanie Nowy Jork. W 35 klasach ukończyło naukę 3639 osób z 95 krajów; większość absolwentów skierowano do służby misjonarskiej. Wśród studentów niektórych klas znaleźli się między innymi nadzorcy obwodów i okręgów usługujący w USA.

1961-1965: Szkoła w Brooklynie. Dyplomy rozdano w pięciu klasach — w sumie 514 studentom, których wysłano do krajów, gdzie istniały biura oddziałów Towarzystwa Strażnica. Większości absolwentów powierzono prace administracyjne. Zajęcia czterech klas trwały dziesięć miesięcy, a jednej — osiem.

1965-1988: Szkoła w Brooklynie. W 45 klasach, w których nauka trwała 20 tygodni, przeszkolono kolejną grupę 2198 studentów, większość z myślą o służbie misjonarskiej.

1977-1980: Szkoła w Brooklynie. Pięciotygodniowy kurs dla członków komitetów oddziałów. Zorganizowano 14 klas.

1980-1981: Filia Szkoły Gilead w Meksyku. Dziesięciotygodniowy kurs, trzy klasy. Do służby misjonarskiej w Ameryce Łacińskiej przygotowano 72 absolwentów mówiących po hiszpańsku.

1981-1982, 1984, 1992: Filia Szkoły Gilead w Niemczech. Dziesięciotygodniowy kurs, cztery klasy, 98 studentów z Europy władających niemieckim.

1983: W Indiach przeprowadzono dziesięciotygodniowy kurs w języku angielskim, trzy grupy, 70 studentów.

Od roku 1987: W różnych miejscach na całym świecie organizuje się ośmiotygodniowy Kurs Usługiwania. W roku 1992 jego absolwenci działali już w przeszło 35 krajach poza swymi rodzinnymi stronami.

Od roku 1988: Szkoła w Wallkill w stanie Nowy Jork. Obecnie prowadzi się tam dwudziestotygodniowy kurs przygotowujący do służby misjonarskiej. Szkołę planuje się przenieść do Centrum Szkoleniowego Towarzystwa Strażnica w Patterson w stanie Nowy Jork, gdy budowa tego ośrodka dobiegnie końca.

[Ramka na stronie 538]

Międzynarodowe grono studentów

Studenci Szkoły Gilead reprezentowali kilkadziesiąt narodowości oraz przeszło 110 krajów.

Pierwszą międzynarodową grupą była klasa szósta, pobierająca naukę na przełomie lat 1945 i 1946.

Kiedy zwrócono się do rządu USA z prośbą o przyznawanie na czas nauki wiz dla studentów zagranicznych, tamtejsze władze oświatowe uznały, iż Szkoła Gilead zapewnia wykształcenie porównywalne z tym, jakie dają wyższe szkoły zawodowe oraz inne tego typu placówki. Toteż w 1953 roku Biblijną Szkołę Strażnicy — Gilead wpisano do wykazu zatwierdzonych uczelni, którym dysponują konsulowie amerykańscy na całym świecie. Dnia 30 kwietnia 1954 roku umieszczono ją w publikacji „Educational Institutions Approved by the Attorney General” (Ośrodki kształcenia zatwierdzone przez prokuratora generalnego).

[Ilustracje na stronie 522]

Studenci pierwszej klasy Szkoły Gilead

[Ilustracja na stronie 524]

Albert Schroeder omawia ze studentami Gilead szczegóły budowy przybytku

[Ilustracja na stronie 525]

Maxwell Friend prowadzi zajęcia w amfiteatrze Szkoły Gilead

[Ilustracje na stronie 526]

Uroczystość rozdania dyplomów studentom Gilead zawsze jest doniosłym wydarzeniem teokratycznym

Czasami odbywała się na dużych zgromadzeniach (Nowy Jork, 1950)

Organizowano ją też na terenie szkoły (na zdjęciu N. H. Knorr przemawia przed biblioteką szkolną w roku 1956)

[Ilustracje na stronie 527]

Teren Szkoły Gilead w South Lansing (stan Nowy Jork) w latach pięćdziesiątych

[Ilustracja na stronie 528]

Hermon Woodard (po lewej) i John Errichetti (po prawej) podczas służby na Alasce

[Ilustracja na stronie 529]

John Cutforth uczy mieszkańców Papui-Nowej Gwinei, korzystając z pomocy wizualnych

[Ilustracja na stronie 530]

Misjonarki w Irlandii wraz z nadzorcą okręgu, rok 1950

[Ilustracja na stronie 530]

Absolwenci Gilead w drodze na teren w Azji, rok 1947

[Ilustracja na stronie 530]

Część misjonarzy oraz ich współpracownicy w Japonii, rok 1969

[Ilustracje na stronie 530]

Misjonarze w Brazylii, rok 1956

w Urugwaju, rok 1954

we Włoszech, rok 1950

[Ilustracja na stronie 530]

Pierwsi czterej misjonarze z Gilead skierowani na Jamajkę

[Ilustracja na stronie 530]

Pierwszy dom misjonarski w Salisbury (obecne Harare w Zimbabwe), rok 1950

[Ilustracja na stronie 530]

Malcolm Vigo (student Gilead w latach 1956-1957) wraz z żoną, Lindą Louise; oboje usługiwali w Malawi, Kenii oraz Nigerii

[Ilustracja na stronie 530]

Robert Tracy (po lewej) i Jesse Cantwell (po prawej) wraz z żonami — misjonarze i nadzorcy podróżujący w Kolumbii, rok 1960

[Ilustracja na stronie 532]

Nauka języka w domu misjonarskim (Wybrzeże Kości Słoniowej)

[Ilustracja na stronie 535]

Ted i Doris Kleinowie — w roku 1947 na Wyspach Dziewiczych napotkali sporo osób, które dały posłuch prawdzie biblijnej

[Ilustracja na stronie 536]

Harvey Logan (w środku) oraz Świadkowie z plemienia Ami przed Salą Królestwa w latach sześćdziesiątych

[Ilustracja na stronie 540]

Victor White, nadzorca okręgu przeszkolony w Gilead, przemawia na Filipinach w roku 1949

[Ilustracja na stronie 542]

Margarita Königer prowadzi domowe studium biblijne w Burkina Faso

[Ilustracja na stronie 543]

W Ekwadorze Unn Raunholm, pełniąca służbę misjonarską od roku 1958, musiała stawiać czoło awanturnikom, którym przewodzili księża

[Ilustracje na stronie 545]

Kurs Usługiwania

Pierwsza klasa, Coraopolis (Pensylwania, USA), rok 1987 (powyżej);

trzecia klasa w Wielkiej Brytanii, Manchester, rok 1991 (po prawej)