Przejdź do zawartości

Przejdź do spisu treści

Działalność świadków Jehowy w Niemczech w czasach nowożytnych (część 2)

Działalność świadków Jehowy w Niemczech w czasach nowożytnych (część 2)

Działalność świadków Jehowy w Niemczech w czasach nowożytnych (część 2)

„OWCE” ZNALEZIONE W WIĘZIENIU

Bracia w więzieniu spotykali ludzi różnego pokroju i naturalnie, o ile to było możliwe, dzielili się z nimi swoją nadzieją. Jakże wielka była radość braci, jeśli któryś z więźniów przyjął prawdę. O takim wypadku opowiada Willi Lehmbecker. W więzieniu ulokowano go wraz z innymi we wspólnej sali, gdzie dozwolone było palenie.

„Łóżko moje znajdowało się na górze, a ten, który leżał pode mną okrywał mnie kłębami dymu, w którym wręcz się dusiłem. Był jednak uważnym słuchaczem Słowa Bożego i kiedy wszyscy spali mogłem mu opowiadać o zamierzeniu Bożym. Młody ten człowiek był zaangażowany politycznie i został uwięziony za rozpowszechnianie nielegalnych czasopism. Przyrzekliśmy sobie, że po odzyskaniu wolności, gdy jeszcze pozostaniemy przy życiu, wzajemnie się odwiedzimy. Jednakże stało się inaczej. W roku 1948 spotkałem go na kongresie obwodowym. Poznał mnie natychmiast i serdecznie mnie przywitał. Następnie opowiedział mi swoje przeżycia. Po odbyciu kary i odzyskaniu wolności powołano go do wojska i wysłano na front rosyjski. Tam miał możność przemyśleć wszystko, co mu mówiłem. (...) W końcu powiedział mi: ‚Dziś stałem się twoim bratem’. Można sobie wyobrazić jak mnie ta wiadomość wzruszyła i ucieszyła.”

Hermann Schlömer miał podobne doświadczenie. Był również na zgromadzeniu obwodowym, kiedy zbliżył się do niego brat, pytając: „Poznajesz mnie?” Brat Schlömer odpowiedział: „Twarz jest mi znajoma, ale nie wiem kim jesteś.” Brat ten dał się potem poznać jako dozorca więzienia we Frankfurt-Preungesheim, który pilnował brata Schlömera podczas jego pięcioletniego pobytu w tym więzieniu. Brat Schlömer często rozmawiał z owym strażnikiem o prawdzie. Prosił go również o przyniesienie Biblii, czego odmówił mu duchowny więzienia. Dozorca okazał się ludzki i postarał się bratu o Biblię. Aby bratu udostępnić trochę zajęcia podczas jego monotonnego, odosobnionego aresztu, strażnik więzienny przyniósł mu do cerowania skarpety całej rodziny. Brat Schlömer miał rzeczywiście wielki powód do radości, gdy mógł stwierdzić, iż w tym wypadku ziarno prawdy padło na dobry grunt.

NIEDOBÓR POKARMU DUCHOWEGO

Pokarmu duchowego w Niemczech było coraz mniej. Utracenie kontaktu z organizacją, a tym samym niemożliwość otrzymania pokarmu duchowego było wielkim niebezpieczeństwem dla każdej jednostki, a także dla całych grup; mówi nam o tym Heinrich Vieker:

„Kiedy do władzy doszli hitlerowcy, zbór liczył od 30 do 40 głosicieli. Prowokacyjna działalność tego systemu spowodowała ograniczenie aktywnej działalności wielu naszych braci. Mniej więcej połowa głosicieli przestała wówczas pokazywać się na zebraniach. Musieliśmy być bardzo ostrożni w stosunku do tych braci. Pozdrawialiśmy ich wprawdzie, gdy spotykaliśmy, ale nie doręczaliśmy im dostarczonych nam czasopism. Podczas pewnego spotkania, faktycznie stwierdziliśmy, że oprócz nas, czternastu braci, wszyscy przystąpili do wyborów”.

Oczywiście istniało również niebezpieczeństwo, że z powodu jakichś niefortunnych okoliczności niesłusznie podejrzewano pewnych braci o wycofanie się z organizacji Jehowy i pozbawiano ich pokarmu duchowego. Spotkało to między innymi siostrę Grete Klein i jej matkę ze Szczecina. Posłuchajmy jej opowiadania:

„Zbieraliśmy się w małych grupach w mieszkaniach braci. Wręczając mi Strażnicę, sługa zboru polecił mi napisać matrycę w celu powielania jej. Krótko jednak się cieszyłam tym przywilejem, który tak ceniłam. Bracia stali się bojaźliwi i lękali się, że zostaną odkryci — gdy stwierdzili, że mój ojciec był przeciwnikiem prawdy. Nie dawano mi ani matce egzemplarza Strażnicy. Obawa wzrosła do tego stopnia, że przestano nas nawet pozdrawiać na ulicy. Byłyśmy więc obie całkowicie odcięte od organizacji. W Szczecinie przestał działać zbór badaczy Pisma świętego. Pomimo że byłyśmy na wolności, nie miałyśmy ani przewodnictwa ani pokarmu duchowego (...).

„Taki zastój w życiu duchowym oznaczał cofanie się; szybko odczułyśmy to w naszym usposobieniu duchowym. Kiedy wybuchła wojna modliłam się za braci duchowych znajdujących się w obozach koncentracyjnych, lecz później również zaczęłam się modlić za braci cielesnych, którzy walczyli orędziem literalnym na froncie rosyjskim i greckim. Nie zdawałam sobie wówczas w ogóle sprawy z tego, że to było niewłaściwe. Nieraz nawet wątpiłam, czy faktycznie nastąpi kiedyś nowy porządek pod panowaniem Królestwa Bożego.

W zborze szczecińskim, prócz mnie, było jeszcze wiele innych młodych osób, które nie wiedziały, gdzie stoją. Niektórzy młodzi ludzie, jak Ginter Braun, Kurt i Artur Wiessmann poszli do wojska i walczyli świecką bronią. Kurt Wiessmann nawet zginął na polu walki. Odpowiedzialni bracia zboru szczecińskiego, którzy padli ofiarą strachu przed ludźmi, przyczynili się w pewnej mierze do naszej negatywnej postawy. (...)

„Z drugiej strony właśnie ci bracia, którzy w owym czasie nie dopisali, stali się przykładem cierpliwości, miłości i miłosierdzia Jehowy, ponieważ jak mi wiadomo, po ponownym zorganizowaniu dzieła szczerze żałowali poprzedniego biegu życia i przywróceni zostali do łask Jehowy. Niektórzy z nich służą jeszcze dzisiaj pełnoczasowo w dziele Bożym, jak na przykład nasz dawny sługa zboru w Szczecinie, który z powodu bojaźni ludzkiej zerwał z nami wszelkie kontakty i wraz z żoną wyprowadził się w okolice, gdzie nikt ich nie znał. Jednakże jak bardzo się ucieszyłam, gdy rozpoczynając służbę w domu Betel w Wiesbaden, spotkałam ich tam i mogłam obserwować jak mimo podeszłego wieku nadal trwają w służbie pełnoczasowej. Ci bracia, którzy z powodu jego postępowania musieli wiele wycierpieć w obozach koncentracyjnych i więzieniach nie mogli mu tak łatwo przebaczyć. W końcu jednak miłosierdzie Jehowy pomogło im przezwyciężyć tę trudność i służyło im za wyborny przykład.

NIEPEWNOŚĆ W MAGDEBURGU I INNYCH MIEJSCOWOŚCIACH

Jeżeli się cofniemy w naszym sprawozdaniu jeszcze raz do roku 1933, kiedy Hitler objął stanowisko kanclerza, stwierdzimy, iż brat Rutherford szybko się zorientował, że rząd niemiecki zainteresowany jest naszym budynkiem w Magdeburgu i cennymi maszynami drukarskimi. Podjęto starania, żeby wykazać odpowiedzialnym urzędnikom, że Towarzystwo Strażnica w Niemczech jest tylko filią Watch Tower Bible and Tract Society of Pennsylvania i że utrzymuje się w wielkim stopniu dzięki datkom i ofiarom amerykańskim, a więc jest w rzeczywistości własnością amerykańską. W tych okolicznościach brat Balzereit, jako obywatel niemiecki, miał ograniczone możliwości skutecznej walki o uwolnienie własności amerykańskiej. Dlatego brat Rutherford poprosił brata Harbecka, nadzorcę oddziału w Szwajcarii i obywatela amerykańskiego, by przeprowadził odpowiednie rozmowy z władzami niemieckimi.

Brat Balzereit, który ze względu na osobiste bezpieczeństwo przeniósł się do Czechosłowacji, poczuł się teraz ograniczony w swych kompetencjach i urażony. Jednakże osobiście nie okazywał wiele chęci, by wrócić do kraju dla przeprowadzenia rozmów o uwolnienie majątku Towarzystwa i popierania braci w walce o wiarę. Jednocześnie brat Balzereit i niektórzy jego współpracownicy oskarżyli brata Harbecka o niedbałość w sprawie obrony interesów dzieła Królestwa w Niemczech, a jeszcze inni bracia depeszowali do brata Rutherforda na korzyść brata Balzereita.

Wobec tego brat Rutherford napisał bratu Balzereitowi, co następuje: „Wracaj do Magdeburga i pozostań tam, obejmij nadzór i staraj się działać jak możesz, ale informuj o wszystkim brata Harbecka. (...) Niepotrzebnie prosiłeś mnie o zezwolenie na powrót do Niemiec, bo według mego zdania, i Ty wiesz dobrze o tym, mogłeś tam przez cały czas pozostać. Sam starałeś się mnie przekonać, że dla Twojego osobistego bezpieczeństwa musisz opuścić kraj.”

Zbliżał się koniec roku 1933, a jeszcze nie podjęto jednomyślnego postanowienia w sprawie systematycznych zebrań oraz dalszego przeprowadzenia dzieła głoszenia. Hans Poddig tak opisuje istniejącą sytuację: „Powstały dwie klasy. Klasa bojaźliwych zarzucała nam nieposłuszeństwo oraz że narażamy zarówno ich jak i dzieło Jehowy.” List, napisany przez brata Harbecka w sierpniu roku 1933 i szeroko rozpowszechniony wśród braci niemieckich był wykorzystany przez bojaźliwych jako dowód, że ich postępowanie jest słuszne. Tymczasem Towarzystwo opublikowało w Strażnicy artykuł pod tytułem: „Nie bójcie się ich”, popierający postępowanie tych, którzy mimo silnych prześladowań i gróźb kierowali się sumieniem i zbierali się w małych grupkach oraz kontynuowali głoszenie w ukryciu. Ten artykuł wskazywał im, że takie postępowanie jest zgodne z wolą Bożą.

Ponieważ rokowania o uwolnienie własności Towarzystwa w Magdeburgu spełzły na niczym, brat Rutherford napisał do brata Harbecka w dniu 5 stycznia 1934 roku: „Mam już słabą nadzieję, by rząd niemiecki w czymkolwiek ustąpił. Wydaje się, że to skrzydło organizacji szatana dalej będzie gnębić lud, aż Jehowa Bóg zainterweniuje.”

Tymczasem brat Rutherford otrzymał dalsze listy od braci niemieckich, informujące go dokładnie o stanie dzieła głoszenia w Niemczech oraz o duchowej postawie braci. Jeden z tych listów, napisany przez brata Poddiga, omawia artykuł Strażnicy „Nie bójcie się ich”. Wspomina w nim, że niektórzy bracia uważają, iż artykuł ten nie jest „pokarmem na czas słuszny” i nawet namawiają braci, aby wstrzymali się od głoszenia w podziemiu. Odpowiedź brata Rutherforda, skierowana do wszystkich braci, brzmiała między innymi: „Artykuł w Strażnicy z dnia 1 grudnia pod tytułem „Nie bójcie się ich” został napisany szczególnie na pożytek naszych braci niemieckich. Wprost się nie chce wierzyć, że niektórzy bracia przeciwstawiają się dążeniom innych braci, którzy poszukują okazji, by świadczyć o naszym Panu. (...) Powyższy artykuł odnosi się zarówno do Niemiec jak i do wszystkich innych krajów na ziemi. Przede wszystkim dotyczy ostatka, gdziekolwiek by się znajdował. (...) Oznacza to, że ani sługa literatury, ani kierownik służby, ani przełożony w dziele żniwnym, albo ktokolwiek inny, nie ma prawa mówić wam, co macie czynić, ani odmówić wam doręczenia literatury, jeśli taka jest do dyspozycji. Wasza działalność w służbie Pana nie jest sprzeczna z prawem, bo pełnicie ją w posłuszeństwie wobec nakazu Pańskiego (...).”

NAKREŚLONE W BAZYLEI PLANY JEDNOMYŚLNEGO DZIAŁANIA

W Bazylei (Szwajcaria) od dnia 7 do 9 września 1934 roku zorganizowano kongres, który się odbył w pomieszczeniach targowych. Brat Rutherford miał nadzieję, że spotka się tam z niemieckimi braćmi, aby bezpośrednio od nich się dowiedzieć o faktycznej sytuacji w ich kraju. Z Niemiec przybyło na kongres prawie 1000 braci, chociaż było to połączone z wielkimi trudnościami. Później opowiadali jak brat Rutherford był wstrząśnięty, gdy dowiedział się osobiście o cierpieniach braci niemieckich.

Z drugiej strony jednak wyczuł, że nawet obecni na zgromadzeniu nadzorcy podróżujący nie byli jednomyślni w zapatrywaniach na dzieło głoszenia. Omówił więc z nimi, jakie dalsze kroki należy poczynić w Niemczech po tym kongresie. Opracowano plany jednolitego działania.

Dzień 7 października 1934 roku pozostanie na zawsze w pamięci wszystkich, którzy mieli udział w wydarzeniach owego dnia. Doszło wtedy do konfrontacji Hitlera i jego rządu z odważnym postępowaniem świadków Jehowy, którzy w oczach Hitlera byli śmieszną mniejszością.

Bliższe szczegóły tego wydarzenia zawiera list brata Rutherforda, rozesłany przez specjalnych przedstawicieli do wszystkich zborów w Niemczech. Poza tym ci przedstawiciele byli upoważnieni do przygotowania w tym specjalnie wyznaczonym dniu zebrania we wszystkich zborach w Niemczech. Brat Rutherford pisze między innymi:

„Każda grupa świadków Jehowy w Niemczech zbierze się w niedzielę, dnia 7 października 1934 roku o godzinie 9⁠00 rano w umówionym miejscu swego rodzinnego miasta lub wsi. List ten ma być odczytany wszystkim zebranym. Następnie skierujecie wspólną modlitwę do Boga przez Chrystusa Jezusa, naszą Głowę i naszego Króla, prosząc Go o kierownictwo, ochronę, uwolnienie i błogosławieństwo. Bezpośrednio potem nadacie uprzednio zredagowaną depeszę do przedstawicieli rządu w Niemczech. Należy też poświęcić trochę czasu na przestudiowanie tekstu z Ewangelii według Mateusza 10:16-24. Czyniąc to, stajecie w obronie swego życia (Estery 8:11). Po zakończeniu zebrania, udacie się do sąsiadów, wydając im świadectwo o imieniu naszego Boga Jehowy oraz o Jego Królestwie pod panowaniem Chrystusa Jezusa.

„Wasi bracia na całej ziemi będą z Wami myślami i w tym samym czasie skierują do Jehowy podobną modlitwę.”

ZGODNE POSTANOWIENIE OKAZYWANIA POSŁUSZEŃSTWA WOBEC BOGA

Naturalnie wszystkie przygotowania musiały być przeprowadzone w wielkiej tajemnicy. Każdego z braci, współdziałających w tej sprawie, związano obietnicą milczenia nawet przed żoną, lub innymi członkami rodziny odnośnie do tego, co przygotowuje się na 7 października. Pomimo tych środków ostrożności, w ostatniej chwili powstała sytuacja, która mogłaby pociągnąć za sobą zgubne skutki, gdyby nie potężne i obronne ramię Jehowy. O tym, co miało miejsce w Moguncji opisuje nam Kondrad Franke:

„Ponieważ już wcześnie, bo w roku 1933 dostałem się po raz pierwszy do obozu koncentracyjnego, a po wypuszczeniu na wolność kazano mi często stawiać się przed gestapo, które za każdym razem czyniło mnie odpowiedzialnym za przeprowadzenie zorganizowanej działalności w tym mieście, o czym miały świadczyć bieżące doniesienia, przezornie podjąłem starania, aby moją pocztę wysyłano na inny adres, znany również bratu Franzowi Merckowi, ówczesnemu kierownikowi służby strefowej. Nie wiadomo z jakich przyczyn, brat Merck w ostatniej chwili wysłał list brata Rutherforda pocztą na mój oficjalny adres, zamiast zgodnie z poleceniem otrzymanym w Bazylei przynieść go osobiście z odpowiednimi wskazówkami. Na szczęście zanim list doszedł do moich rąk, byłem już poinformowany o jego treści przez brata Alberta Wandresa, z którym blisko współpracowałem. Dzięki temu zanim otrzymałem tę ważną wiadomość zdążyłem w krótkim czasie, który mi pozostał do 7 października poczynić odpowiednie przygotowania do przewidzianego spotkania braci mieszkających w jednej z dzielnic Moguncji. W tym spotkaniu miało wziąć udział około 20 osób.

„Jednakże dwa dni przed terminem przewidziane miejsce spotkania znalazło się w niebezpieczeństwie i trzeba było natychmiast powiadomić braci o zmianie. Ledwie zawiadomiono braci o nowym miejscu spotkania, stwierdzono nagle, że w domu, w którym następnego dnia mieliśmy się zebrać, mieszkała przeciwna prawdzie rodzina. Odgrażano się aresztowaniem każdego znanego jej świadka Jehowy, który wejdzie do tego domu. Dlatego bracia, których własnością był ten dom i u których miało się odbyć zebranie, prosili mnie, abym zmienił miejsce zebrania. Okazało się konieczne jeszcze w dniu 6 października powiadomienie braci o trzecim miejscu, gdzie następnego dnia o godzinie 9⁠00 rano miało się odbyć to specjalne zebranie. Ale gdzie mieliśmy się teraz spotkać? Wszystkie możliwości wydawały się wyczerpane. Po dokładnym przemyśleniu sprawy z modlitwą postanowiłem zaprosić braci do mego pionierskiego mieszkanka, pomimo związanego z tym niebezpieczeństwa.

„Gdy 6 października wróciłem zmęczony do domu, żona podała mi list, przyniesiony przez urzędnika miejskiego późno wieczorem, a więc w godzinach pozaurzędowych i opłacony normalnie, czyli nie był to list pilny i poczta nie musiała go dostarczyć z takim pośpiechem. Był to list Rutherforda. Brat Merck wysłał mi go prawdopodobnie dlatego, że nie mógł osobiście doręczyć we właściwym czasie.

„Okoliczności towarzyszące wysłaniu tego listu dowiodły mi, że, jak zresztą cała moja prywatna poczta, został on dokładnie przestudiowany przez gestapo; później doręczono mi go w tak niezwykły sposób z przeświadczeniem, że nieznana mi jest jego treść i że jeszcze tej nocy przystąpię do organizowania spotkań. Wtedy nie będzie rzeczą trudną dla gestapo wyśledzić nas następnego dnia i aresztować. Wystarczyłoby też czasu, by zaalarmować wszystkie urzędy w Niemczech, aby bez specjalnego wysiłku aresztowały w każdej miejscowości zgromadzonych świadków Jehowy.

„Co teraz począć? Mieszkanie moje, znajdujące się w budynku, w którym była gospoda, w rzeczywistości było miejscem niebezpiecznym. Wszyscy mieszkańcy tego domu byli zaciętymi wrogami prawdy, z wyjątkiem siostry, mieszkającej obok mojego mieszkania. Z drugiej strony nie było innych możliwości. Licząc na pomoc Jehowy, postanowiłem nic nie zmieniać, by nie trwożyć braci żyjących przeważnie w rodzinach rozdwojonych i nieświadomych celu spotkania. W głębi serca przygotowany byłem jednak na następne aresztowanie.

„Wreszcie nadszedł dzień 7 października. Już o godzinie 7⁠00 przyszli pierwsi bracia, w ciągu następnych dwóch godzin, aby nie zwrócić uwagi, miała stopniowo nadchodzić reszta zaproszonych braci. Bracia, którzy kolejno przychodzili okazywali wewnętrzne napięcie, chociaż zgodnie z pouczeniami nie byli poinformowani o celu zgromadzenia. Każdy odczuwał, że ten dzień wyróżnia się doniosłością. Można było zauważyć, że wszyscy, także siostry mające przeciwnych mężów i małe dzieci do wychowania, byli zdecydowani i gotowi uczynić wszystko, co było potrzebne dla usprawiedliwienia imienia Jehowy.

„O godzinie 8⁠50 byliśmy zebrani wszyscy w komplecie w naszym małym pokoiku pionierskim. Byłem przygotowany na to, że w każdej chwili może podjechać gestapo z wielkim samochodem, aby nas wszystkich zabrać. Czułem się zobowiązany wyjaśnić braciom sytuację i wskazałem na możliwość natychmiastowego opuszczenia zebrania tym, którzy by chcieli uniknąć ewentualnych przykrych skutków. Następnie oświadczyłem braciom: Sytuacja jest taka, że mogą nas za dziesięć minut wszystkich aresztować. Pragnę uniknąć w przyszłości zarzutu z waszej strony, że nie poinformowałem was o powadze sytuacji i że znaleźliście się z mojej winy w takim położeniu. W związku z tym, proszę o odszukanie w Biblii 5 Mojżeszowej 20:8. Potem przeczytałem ten tekst: ‚Kto się lęka, czyje serce drży, niech wraca do domu, by nie przeraziło się serce jego braci, jak i jego’. Przeczytawszy te słowa, oświadczyłem obecnym: ‚Kto uważa sytuację za zbyt groźną dla siebie, może jeszcze teraz opuścić zebranie’.

„Nikt jednak z obecnych, ani nawet siostry mające przeciwnych mężów i małe dzieci w domu, nie myślał o tym, by teraz ze strachu się wycofać. Trudno opisać słowami, co teraz nastąpiło. W ciągu kilku minut, które pozostały nam do godziny 9⁠00, zapanowała w pokoju uroczysta cisza. Każdy obecny w cichej modlitwie powierzył sprawy opiece Jehowy. Nareszcie wybiła godzina dziewiąta. Z natarczywie prześladującą mnie myślą o nagłym wtargnięciu gestapo do naszego pokoju, rozpocząłem zebranie modlitwą. Nagle odczuliśmy wszyscy, że zostaliśmy opasani chroniącym nas gęstym obłokiem obejmującym nie tylko wszystkich zagrożonych braci w Niemczech, ale wszystkich braci na ziemi, którzy się zebrali o tej samej godzinie celem zaprotestowania przeciwko nieludzkim metodom postępowania Hitlera z naszymi braćmi w Niemczech i którzy oczywiście także rozpoczęli swe zebrania modlitwą.

„We wstępie przypomniałem braciom główne myśli zawarte w pamiętnym wykładzie, wygłoszonym w Bazylei przez brata Rutherforda dla zachęcenia braci niemieckich. Chodziło w nim o biblijne uzasadnienie, iż mimo odmiennych warunków, Jehowa nie zwolnił nas od obowiązku regularnego uczęszczania na zebrania, osobistego studiowania Biblii, zwracania się do Niego w modlitwie, ani od obowiązku głoszenia dobrej nowiny o Królestwie. Powyższe słowa brata Rutherforda były jak gdyby wyjęte nam z serca, ponieważ od chwili zakazu wszyscy zebrani w tym miejscu staraliśmy się sumiennie wykonać dwa wyżej wspomniane punkty.” Dlatego z zapałem wszyscy aprobowali następujący list skierowany do Hitlera, a wysłany jako polecony tego samego dnia:

„DO RZĄDU RZESZY

„Zawarte w Piśmie świętym Słowo Jehowy jest najwyższym prawem. Jest naszym jedynym drogowskazem, ponieważ poświęciliśmy się Jehowie i jesteśmy prawdziwymi i szczerymi naśladowcami Chrystusa Jezusa.

„Wydany przez Panów w ubiegłym roku zakaz zgromadzania się świadków Jehowy dla studiowania Słowa Bożego, wielbienia Boga i służenia Mu jest sprzeczny z Prawem Bożym i jest pogwałceniem naszych swobód. Jehowa Bóg nakazuje nam w swoim Słowie: ‚Nie opuszczajcie wspólnych zgromadzeń’ (Hebr. 10:25). Dalej daje nam polecenie: ‚Wyście moimi świadkami, (...) że tylko Ja istnieję’ oraz ‚idź i mów do tego ludu’ (Izaj. 43:10, 12; 6:9; Mat. 24:14). Istnieje jaskrawa sprzeczność między prawem, które wydaliście a prawem Jehowy. Kierujemy się radą wiernych apostołów: ‚Trzeba bardziej słuchać Boga niż ludzi’ i chcemy też tak postępować (Dzieje 5:29). Przeto niniejszym oświadczamy, że za wszelką cenę będziemy posłuszni Bogu, będziemy się zbierać do studiowania Jego Słowa, będziemy Go wielbić i Mu służyć, właśnie tak, jak On nakazał. Jeżeli Rząd lub urzędnicy rządowi będą nas maltretować dlatego, że jesteśmy posłuszni Bogu, krew nasza spadnie na głowę Panów i będziecie przez Boga Wszechmocnego pociągnięci do odpowiedzialności.

„Nie mamy nic wspólnego ze sprawami politycznymi, natomiast jesteśmy całkowicie oddani Królestwu Bożemu pod panowaniem Chrystusa Jego Króla. Nikomu nie wyrządzamy szkody ani krzywdy. Cieszylibyśmy się, gdybyśmy mogli żyć w zgodzie ze wszystkimi ludźmi i wyświadczać im wiele dobrego. Oświadczamy jeszcze raz, że mimo starań ze strony Rządu i jego urzędników, by zmusić nas do nieposłuszeństwa wobec najwyższego Prawa we wszechświecie, będziemy słuchać Jehowy Boga, ufając całkowicie, iż wyzwoli nas z wszelkiego uciemiężenia i z rąk gnębicieli.”

W celu poparcia braci niemieckich zgromadzeni na całym świecie w dniu 7 października świadkowie Jehowy po wspólnej modlitwie do Jehowy wysłali do rządu Hitlera depeszę z następującym ostrzeżeniem:

„Złe traktowanie świadków Jehowy przez Pana oburza wszystkich dobrze usposobionych ludzi i zniesławia imię Boga. O ile nie chce Pan zginąć razem ze swą partią nacjonalistyczną, radzimy zaniechać prześladowania świadków Jehowy.”

Ciekawa jest okoliczność, że gestapo w tym dniu nie dokonało aresztowań, poza kilkoma wypadkami, chociaż było poinformowane — przynajmniej w ostatniej chwili — o najdrobniejszych szczegółach naszych spotkań. Wróćmy znowu do sprawozdania brata Franke:

„Gestapo nie zjawiło się, chociaż upłynęła już godzina od zakończenia zebrania modlitwą. W pewnych odstępach czasu bracia zaczęli opuszczać mieszkanie. Pozostało jeszcze ośmiu braci, kiedy zdecydowałem się pojechać rowerem do sąsiedniego Wiesbaden, aby nadać na poczcie list, napisany ubiegłej nocy i tam zdeponowany. W razie mego aresztowania, z którym się liczyłem, bracia z Wiesbaden mieli go wysłać jeszcze tego samego dnia. Mijając furtkę ogrodu widziałem, jak nadjechał na rowerze gestapowiec, który mnie jednak nie poznał. Ośmiu pozostałych w moim mieszkaniu braci mogło go zauważyć i uciec do przylegającej do mego mieszkania sypialni siostry Darmstadt, właścicielki domu. Pytania, zadawane mojej żonie podczas rewizji w mieszkaniu dowodziły, że gestapo było dobrze poinformowane o naszych zebraniach. Mimo to nikt tego dnia nie został aresztowany. Dopiero kilka miesięcy później, gdy mnie ponownie aresztowano, oświadczono mi, że gestapo posiadało list Rutherforda”.

Bezpośrednio po zebraniu bracia udali się do sąsiadów głosić im dobrą nowinę o Królestwie Bożym. Tymczasem w wielu urzędach pocztowych poza granicami Niemiec, przeważnie na kontynencie europejskim, powstało wielkie zamieszanie i zdenerwowanie, gdyż w wielu miejscach odmawiano wysyłania depeszy. Zdarzyło się to również w Budapeszcie. Martin Pötzinger był obecny na tamtejszym zebraniu, a potem otrzymał polecenie nadania telegramu. Brat ten donosi: „Telegram został przyjęty, lecz następnego dnia otrzymałem wezwanie do głównego urzędu pocztowego. Wszyscy byliśmy przekonani, że zostanę przyjęty przez gestapo i wydalony z kraju, co by oznaczało koniec mojej działalności na tym terenie. (...) Ale stało się inaczej. Oświadczono mi, że Węgry nie mogą wysłać tego telegramu, i zwrócono mi opłatę.” Także urząd pocztowy w Doorn (Holandia), gdzie cesarz niemiecki Wilhelm II przebywał na wygnaniu, początkowo odmówił wysłania depeszy, lecz później zawiadomił Hansa Thomasa, że telegram został wysłany, a Berlin potwierdził odbiór.

Ze sprawozdania Karla R. Wittiga, notarialnie potwierdzonego w dniu 13 listopada 1947 roku we Frankfurcie nad Menem, możemy się dowiedzieć, jakie wrażenie zrobiły na Hitlerze listy, a szczególnie telegramy:

„OŚWIADCZENIE — Jako ówczesny pełnomocnik generała Ludendorffa odwiedziłem w dniu 7 października 1933 roku dra Wilhelma Fricka, ówczesnego ministra spraw wewnętrznych Rzeszy i Prus w jego siedzibie przy Königsplatz 6 na skutek poprzednio wysłanego wezwania, którego celem było skłonienie generała do zajęcia mniej negatywnego stanowiska względem rządu narodowosocjalistycznego. Podczas rozmowy z drem Frickem wszedł nagle Hitler i włączył się do dyskusji. Kiedy z konieczności poruszono sprawę dotychczasowego postępowania Rządu nacjonalistycznego wobec Międzynarodowego Zrzeszenia Badaczy Pisma Świętego (świadków Jehowy), dr Frick pokazał Hitlerowi kilka telegramów protestacyjnych przeciw prześladowaniu badaczy Pisma świętego w Trzeciej Rzeszy, ze słowami: ‚O ile badacze Pisma nie podporządkują się natychmiast, będziemy musieli zastosować wobec nich najostrzejsze środki’. Usłyszawszy to, Hitler nagle podskoczył i konwulsyjnie ściskając ręce, krzyknął histerycznie: ‚Ten pomiot zostanie wytępiony w Niemczech’. O tym, że wybuch wściekłości Hitlera nie oznaczał czczych pogróżek, mogłem się osobiście przekonać cztery lata później podczas siedmiu lat spędzonych w piekle nazistowskich obozów koncentracyjnych w Sachsenhausen, Flossenbürgu i Mauthausen, z których nas uwolnili dopiero alianci. W tych obozach nie było kategorii więźniów, która by była tak narażona na sadystyczne wybryki SS-manów, jak badacze Pisma świętego. Sadyzm ten polegał na nieustannym zadawaniu cierpień i katuszy zarówno psychicznych, jak i fizycznych, jakich żaden język świata nie zdoła opisać.”

Po wysłaniu listów do Hitlera nadeszła wielka fala aresztowań. Najwięcej ucierpieli bracia w Hamburgu, gdzie w ciągu zaledwie kilku dni po 7 października aresztowano 142 osoby.

ZORGANIZOWANIE DZIAŁALNOŚCI PODZIEMNEJ

Ponieważ w liście do Hitlera z dnia 7 października 1933 roku oświadczyliśmy, że mimo zakazu nadal okażemy bezwzględne posłuszeństwo prawu Bożemu, wszystkich odważnych i chętnych braci i siostry podzieliliśmy na małe grupki pod przewodnictwem dojrzałego brata. Jego zadanie polegało na sumiennym troszczeniu się o owce Pańskie i pasieniu ich. Kraj podzielono na 13 stref, a dla każdej strefy zamianowano strefowego kierownika służby — jak ich wówczas nazywano — z cechami pasterza owiec.

Do obowiązków tego nadzorcy należało: zaopatrywanie tych grupek owiec w pokarm duchowy bez względu na związane z tym niebezpieczeństwa, popieranie ich w działalności kaznodziejskiej oraz budowanie wiary braci. Z wyjątkiem kilku, na te stanowiska zamianowano braci, których dotąd w ogóle nie znano, a którzy już po objęciu władzy przez Hitlera dowiedli, że gotowi są podporządkować interesy osobiste sprawom Królestwa.

POWIELANIE I ROZDZIELANIE STRAŻNIC

Bracia powielali i rozpowszechniali Strażnice w różnych miejscach. Na przykład brat Helmut Brembach zaopatrywał braci w Hamburgu i Schlezwiku-Holsztynie w Strażnice, które w nocy powielał z żoną. Siostra Brembach opowiada o jednym z wielu ich doświadczeń:

„Przed południem nagle zadzwonił silniejszy niż zwykle dzwonek. Gdy otworzyłam drzwi, ujrzałam trzech mężczyzn. Domyśliłam się, kim byli. ‚Gestapo!’ powiedział jeden z nich i szybko weszli do mieszkania. Wiedząc, że w domu były rzeczy niedozwolone, czułam, jak waliło mi serce. Drżąc ze zdenerwowania, modliłam się do Jehowy.

„W domu naszym mieszkało wiele rodzin, a nawet dwóch policjantów. Z ludzkiego punktu widzenia było więc nietrudno znaleźć zapakowane Strażnice oraz wyposażenie do ich produkcji, jak papier, powielacz, maszynę do pisania, farby, papier do pakowania itp., tym bardziej, że wszystkie te rzeczy były duże, a w domu nie mieliśmy skrytki. Nie wiedząc, jak ukryć przed niepowołanymi oczami całe to wyposażenie techniczne potrzebne do produkcji co dwa tygodnie, postanowiliśmy zapakować wszystko do skrzyni na ziemniaki, znajdującej się na środku piwnicy, do której mieli dostęp także inni mieszkańcy domu. Po wykonaniu nakładu Strażnicy za każdym razem wkładaliśmy całe to urządzenie do skrzyni, nakrywaliśmy ją pustymi workami, a na workach do samego wierzchu skrzyni ustawialiśmy skrzynki z pomidorów. Mieliśmy nadzieję, że w razie rewizji szukający albo będą zaślepieni, albo z lenistwa i wygody zrezygnują z kontrolowania skrzyni, co wymagałoby całkowitego opróżnienia jej. Powierzyliśmy sprawę Jehowie, gdyż nie widzieliśmy innego wyjścia.

„Na pytanie urzędnika, czy mamy w domu niedozwoloną literaturę, nie chcąc skłamać, odpowiedziałam: ‚Proszę osobiście sprawdzić’. Przeszukując mieszkanie, zasłonili drzwiami umywalki maszynę do pisania, którą zapomnieliśmy schować do skrzyni. Gdyby spostrzegli maszynę, doszliby do wniosku, że właśnie na niej pisze się matryce potrzebne do powielania Strażnicy. Lecz Jehowa ich zaślepił. Ponieważ nic nie znaleźli w mieszkaniu, udali się do piwnicy. Teraz zdawało mi się, że wykrycie wszystkich tych materiałów włącznie z matrycami stało się nieuniknione. Z napięcia wewnętrznego serce biło mi jeszcze mocniej, co musiałam jednak ukryć przed nimi. Sprawę pogarszał fakt, że za dużą skrzynią stała wypełniona Strażnicami waliza, którą mąż miał wywieźć następnego dnia. I co się stało? Trzej urzędnicy stanęli na środku piwnicy, gdzie wyobraźcie sobie, znajdowała się skrzynia, a tuż za nią wypełniona Strażnicami waliza. Najprawdopodobniej żaden z nich nie widział ani skrzyni, ani walizy. Musieli być porażeni ślepotą, gdyż żaden nie uczynił najmniejszego ruchu, by przeszukać skrzynię czy też sprawdzić, co jest w walizie. Wreszcie jeden zapytał o strych, gdzie znaleźli kilka starych publikacji. Zadowoleni, że w ogóle coś znaleźli, opuścili mieszkanie. Dzięki pomocy Jehowy i Jego aniołów najważniejsze pozostało ukryte przed nimi.”

Można by wymienić dużo podobnych wypadków, które dowodzą, że Jehowa troszczył się o zaopatrzenie swego ludu w pokarm duchowy, dzięki czemu przez długi czas nie wpadły w ręce gestapo urządzenia do powielania Strażnicy.

ZORGANIZOWANIE PRACY KAZNODZIEJSKIEJ

Nie każdy, kto miał z nami łączność, brał udział w dziele głoszenia. W niektórych zborach była czynna zaledwie połowa głosicieli. Na przykład zbór w Dreźnie miał najwyższą liczbę głosicieli 1200, a po zakazie liczba ta spadła do 500. Pomimo niebezpieczeństwa pozostało jednak w Niemczech co najmniej 10 000 głosicieli odważnie uczestniczących w dziele głoszenia.

Z początku używali do pracy wyłącznie Biblii i tylko podczas odwiedzin ponownych dostarczali ludziom broszury i książki ocalone od konfiskaty. Drudzy sporządzali specjalne karty ze świadectwem. Jeszcze inni pisali listy do znajomych, korzystając z różnych okazji. Nadal głoszono również od drzwi do drzwi, chociaż praca ta była związana z wielkim niebezpieczeństwem, ponieważ za otwieranymi drzwiami mógł stać SA-man lub SS-man. Po krótkiej rozmowie przy jednych drzwiach głosiciel udawał się zazwyczaj do innego domu, a w razie szczególnego niebezpieczeństwa nawet na inną ulicę.

Z całą pewnością dzięki szczególnej opiece Jehowy prawie w całych Niemczech przez dwa lata — a w niektórych miejscowościach jeszcze dłużej — istniała możliwość głoszenia od domu do domu.

Szybko się wyczerpały resztki literatury, które jeszcze były w posiadaniu braci. Zaczęliśmy więc szukać możliwości sprowadzania literatury z zagranicy. Interesujące szczegóły tej działalności opowiada nam Ernst Wiesner z Wrocławia:

„Literaturę, którą bracia ze Szwajcarii wysłali nam do Czechosłowacji magazynowano na granicy u postronnej osoby. Stamtąd przenosiliśmy ją przez szczyty Karkonoszy na teren ówczesnych Niemiec. Praca ta, wykonywana przez zespół dojrzałych, gotowych na wszystko braci, była bardzo niebezpieczna oraz bardzo męcząca. Przekroczenie granicy zawsze odbywało się w środku nocy. Chociaż w dzień pracowali zawodowo, bracia odbywali tę podróż dwa razy w tygodniu. Byli dobrze zorganizowani i zaopatrzeni w duże plecaki. Zimą używali sań i nart. Znali każdą dróżkę i ścieżkę, mieli latarki kieszonkowe, lornetki i dobre obuwie. Ostrożność była ich dewizą i największym nakazem. Zbliżając się do granicy i po jej przekroczeniu przez długi czas nie rozmawiali ze sobą. Dwóch braci tworzyło straż przednią. W razie spotkania kogoś obcego natychmiast dawali znać latarkami. Był to sygnał dla braci, którzy obładowani ciężkimi plecakami szli za nimi w odległości około 100 metrów, aby się rozpierzchli i schowali w krzaki; mieli czekać, aż obaj bracia wrócą i wywołają ich umówionym hasłem, które co tydzień zmieniano.

„Takie sytuacje mogły się powtórzyć w ciągu nocy kilka razy. Kiedy droga była już wolna, bracia wędrowali dalej, aż dotarli na oznaczone miejsce po stronie niemieckiej. Tu na krótki czas zatrzymywano się. Po przepakowaniu książek w małe paczki i opatrzeniu w odpowiednie adresy o świcie przewożono je rowerami do Jeleniej Góry i innych miejscowości, skąd rozsyłano je pocztą. W ten sposób w różnych okolicach Niemiec bracia otrzymywali literaturę. Ten zespół braci, pracując ofiarnie, z niezwykłą zręcznością i zapałem przez dwa lata zaopatrywał braci niemieckich w wielkie ilości literatury, która wzmacniała ich w tych ciężkich czasach.” Podobne możliwości istniały na granicy francuskiej, szwajcarskiej, holenderskiej i Zagłębia Saary.

W związku z tym interesujący jest list, napisany przez jedną siostrę: „Czytając sprawozdanie z działalności w Niemczech w Roczniku, mimo woli nasuwa się pytanie, jak w takich warunkach było w ogóle możliwe zaopatrywanie braci w taką obfitość literatury. Sami zadajemy sobie to pytanie. Gdyby nie opieka Jehowy, byłoby to niemożliwe, tym bardziej, że każdy ruch niektórych braci poza domem był śledzony przez policję. (...) Ale Jehowa wiedział, że pokarm duchowy jest nam bardzo potrzebny, i dlatego zaopatrywał nas tak obficie.”

Przed ogłoszeniem zakazu mieliśmy dość czasu na schowanie literatury w różnych miejscach. Bracia nie mieli jednak doświadczenia, jak najlepiej zachować literaturę. Licząc, że zakaz będzie obowiązywał przejściowo, magazynowali ją w wielkich ilościach, zamiast rozdzielić wielu braciom. W niektórych magazynach znajdowało się po 30 do 50 ton literatury. Z czasem niektórych braci dręczył niepokój, co się stanie w razie znalezienia przez gestapo takiego magazynu i konfiskaty literatury. W tej sytuacji bracia odpowiedzialni za te magazyny rozdali literaturę do użytku w służbie kaznodziejskiej, obojętne czy można było wziąć za nią jakiś datek, czy też nie.

Gdy się przekonano, że zakaz nie zostanie cofnięty, a sytuacja stawała się coraz groźniejsza, zaczęto masowo rozdawać braciom broszury i książki. W pracy polowej bracia po prostu pozostawiali literaturę w mieszkaniach ludzi, korzystając z ich nieuwagi, lub chowali ją pod wycieraczkę w nadziei, że chociaż w niektórych wypadkach trafi do rąk poszukiwaczy prawdy, którzy będą mogli czerpać z niej siłę i nadzieję.

WIECZERZA PAŃSKA

Ponieważ zgodnie z nakazem Jehowy postanowiliśmy nie opuszczać naszych zebrań, więc tym bardziej zależało nam na obchodzeniu Wieczerzy Pańskiej. W tym dniu gestapowcy zazwyczaj wykazywali szczególną aktywność, znając z pism zagranicznych lub z naszych powielanych Strażnic, które niekiedy wpadały do ich rąk, dokładną datę tej uroczystości. Ich wściekłość koncentrowała się przede wszystkim na pomazańcach, o których zresztą wspominali nie tylko w związku z Wieczerzą Pańską, lecz także w związku ze specjalnymi kampaniami. Widzieli w nich „przywódców” organizacji, których należało najpierw zgładzić, zanim uda się zniszczyć organizację.

W dniu 17 kwietnia 1935 roku Wieczerza Pańska odbyła się w atmosferze szczególnego napięcia. Kilka tygodni wcześniej gestapo dowiedziało się o dacie uroczystości i miało dość czasu, by poinformować o tym dniu wszystkie swoje urzędy. Tajny okólnik z dnia 3 kwietnia 1935 roku brzmiał:

„Niespodziewany atak na znanych przywódców badaczy Pisma świętego w oznaczonym terminie może być uwieńczony powodzeniem. Meldunki o skuteczności akcji nadsyłać do 22 kwietnia 1935 roku.”

Jednakże nie można było mówić o „skuteczności akcji”, ponieważ większość urzędów, jak na przykład urząd w Dortmundzie, mogła jedynie stwierdzić, że mieszkania „przywódców” zrzeszenia badaczy Pisma świętego były strzeżone i nie zauważono odbywających się w nich zebrań. Ponadto dla uspokojenia dodano: „Aktywni i czołowi członkowie badaczy Pisma świętego w tutejszym mieście i okolicach są już aresztowani i nie miał kto organizować zebrań”.

Jednakże tajna policja była w błędzie, ponieważ tuż po rozesłaniu wyżej wspomnianego okólnika otrzymaliśmy jego odpis od pewnego sympatyka prawdy, który miał dostęp do takich tajnych informacji. Strefowi kierownicy służby ostrzegli w porę wszystkich sług i udzielili odpowiednich rad, jak uniknąć wyśledzenia, a mimo to wykonać posłusznie nakaz naszego Pana i Mistrza.

Jedni bracia zebrali się na uroczystość Pamiątki bezpośrednio po godzinie 18⁠00, zaś inni musieli przeczekać wizytę gestapo i dopiero o północy obchodzili to święto w małych grupkach. W każdym razie z większości urzędów gestapo wysłano sprawozdanie podobne do raportu z Dortmundu.

W Kreuzlingen bracia obchodzili Pamiątkę zaraz po godzinie 18, pisze nam Willi Kleissle. Poradzono braciom, aby przed opuszczeniem miejsca spotkania wstąpili do znajdującego się w tym samym budynku, a należącego do jednego z braci sklepu, gdzie mogli kupić cukier, kawę itp. Potem mieli wyjść na ulicę ze sklepu. „Straż pałkowa”, jak określił gestapo brat Kleissle, zjawiła się dopiero wtedy, gdy bracia byli już w sklepie, tak iż nikomu nie można było nic udowodnić. Jednakże zadawane przez gestapowców pytania oraz różne ich wypowiedzi wskazywały, że dokładnie wiedzieli o dacie uroczystości ze Strażnicy.

Ciągle spodziewając się przykrych niespodzianek, bracia próbowali obecność na cotygodniowych zebraniach, a przede wszystkim na Pamiątce, powiązać z jakąś codzienną niewinną czynnością. Okazało się to dobre, gdyż w ten sposób często udało się uniknąć aresztowania. Franz Kohlhofer z okolicy Bambergu opowiada:

„W tym dniu mieszkania świadków Jehowy były wyjątkowo czujnie obserwowane przez tajniaków, którzy chcieli przyłapać braci na gorącym uczynku i aresztować ich. (...) Już kilka dni wcześniej postanowiliśmy zebrać się na uroczystość Pamiątki u brata, który hodował świnie. Każdy z nas miał zabrać ze sobą kosz z odpadkami od ziemniaków i udać się na miejsce. Ponieważ każdej chwili mogło się zjawić gestapo, musieliśmy wszystko robić w przyspieszonym tempie. Aby zmylić policjantów w razie zaskoczenia, zabraliśmy także karty do gry. I rzeczywiście, tuż po zakończeniu zebrania modlitwą zastukano do drzwi! Jedna chwila — a czworo z nas już było zajętych niewinną grą w karty. Jakże ich zdziwił ten widok i nasze spokojne, pytające spojrzenia! Ponieważ nie chwycili nas na gorącym uczynku, szybko wyszli, nic nie wskórawszy.

CHRZEST

Sporo osób, które w tych czasach poznały prawdę, zostało ochrzczonych w trudnych warunkach. Wkrótce wielu nowo ochrzczonych aresztowano, wtrącono do więzienia lub zesłano do obozów koncentracyjnych i niemało z nich straciło życie, a więc spotkało ich to samo, co tych, którzy im przynieśli dobrą nowinę.

Paul Buder zetknął się bliżej z prawdą dopiero w roku 1935, chociaż już w roku 1922 zainteresował się wykładem na temat ‚Miliony nigdy nie umrą’. O prawdzie opowiadała mu koleżanka z pracy, młoda dziewczyna, przed którą ostrzegali go współpracownicy. Wręczyła mu potem książkę pt. Stworzenie. Swoje wspomnienie o tamtych czasach opisuje następująco: „Było to 12 maja 1935 roku. Szybko stwierdziłem, że właśnie tego szukam! Już w dniu 19 maja 1935 roku wystąpiłem z kościoła i oświadczyłem tej dziewczynie, że chcę zostać świadkiem Jehowy. Jakże bardzo się ucieszyła! Za swą pracę w charakterze kolporterki miała już za sobą 6 tygodni więzienia. Następnie zapoznałem się z bratem i siostrą Woite ze zboru Forst (Lausitz). Niestety w tym zborze uważano mnie za szpiega nazistów. Mimo to chodziłem regularnie po okolicznych wioskach od domu do domu z małą Biblią przekładu Lutra. Dnia 23 lipca 1936 roku zostałem ochrzczony w Nysie Łużyckiej, rzece przepływającej przez miasteczko Forst, w obecności brata i siostry Woite oraz jeszcze jednego starszego brata, który wygłosił przemówienie.”

Chrzest często urządzano dla niewielu osób i to w mieszkaniach prywatnych. Od czasu do czasu odbywał się on także na świeżym powietrzu. Niekiedy jednak organizowano go także dla liczniejszego grona. O chrzcie w rzece Wezerze opowiada nam Heinrich Halstenberg:

„W roku 1941 pewna liczba zainteresowanych zgłosiła się do chrztu. Kiedy stwierdziliśmy, że w okolicy dużo ludzi wyraziło taką gotowość, zaczęliśmy szukać miejsca do chrztu. W Dehme w rzece Wezerze znaleźliśmy odpowiednie miejsce. Po dokładnym rozważeniu sprawy ustaliliśmy datę chrztu na 8 maja 1941 roku. Już od wczesnego ranka bracia i kandydaci do chrztu zajęli teren i wyprzedzili innych amatorów kąpieli. Potem wystawiliśmy straże. Po krótkim przemówieniu na temat znaczenia chrztu skierowaliśmy wspólną modlitwę do Jehowy. Następnie odbył się chrzest w rzece. Ochrzczono wówczas w Wezerze 60 osób, a ponadto kilkanaście osób starszych i chorych w domu w wannie. Ogólna liczba ochrzczonych tego dnia wyniosła 87 osób.”

POCZĄTEK POLOWANIA NA LUDZI

Albert Wandres pracował w charakterze strefowego kierownika służby już od 7 października 1934 roku. Jego nazwisko było dobrze znane gestapo, zwłaszcza w związku z procesami sądowymi, odbywającymi się w różnych miastach Zagłębia Ruhry, gdzie miał swój teren. Na tych procesach oskarżeni zapytani, od kogo otrzymali literaturę, nieraz wymieniali nazwisko „Wandres”. Gestapo robiło wszystko, żeby go dostać w swoje ręce. Brat Wandres mądrze postąpił, że poprosił wszystkich braci, którzy mieli jego zdjęcia, żeby mu je zwrócili albo zniszczyli. Gestapo znało więc tylko jego nazwisko, ale nie wiedziało, jak wygląda. Dopiero po trzy i pół letnim polowaniu wpadł w ręce swych prześladowców. Posłuchajmy, co nam opowiada o niektórych szczegółach swojej działalności podziemnej:

„Przez pewien czas spotykałem się z braćmi u brata posiadającego w Düsseldorfie sklep kolonialny. Wchodziliśmy do sklepu krótko przed zamknięciem, sądząc że będziemy mniej zauważeni. Któregoś dnia zebraliśmy się znowu u niego, kiedy nagle gestapo zaczęło się dobijać. Kilkoma susami, jeszcze w porę, wybiegłem z magazynu, gdzie się odbywało spotkanie, do sklepu, gdzie na szczęście były już pogaszone światła. W jednej chwili gestapo wbiegło do magazynu, aresztując wszystkich obecnych, a przeszukując całe pomieszczenie natknęło się na moją teczkę pełną Strażnic. ‚Właśnie tego szukamy!’ — krzyknął z radości jeden z urzędników. Następnie spytał: ‚Czyja to teczka?’ Ponieważ nikt nie odpowiadał, zapytał drugi raz: ‚Czyja to teczka?’ A gdy dalej nikt nie odpowiadał, gestapowiec zapytał właściciela sklepu, gdzie jest jego mieszkanie. ‚Na trzecim piętrze’ — padła odpowiedź. ‚Szybko na górę’ — krzyknął gestapowiec — pędząc braci schodami, a inni gestapowcy biegli za nim. Miał bowiem nadzieję, że zastanie tam poszukiwanego.

„Wtedy ostrożnie wróciłem do magazynu, włożyłem na siebie płaszcz i kapelusz, wziąłem do ręki teczkę i po upewnieniu się, że ulica nie jest obstawiona, szybko opuściłem dom. Gdy ci panowie wrócili do sklepu, musieli ku swemu ubolewaniu stwierdzić, że ptaszek uciekł z klatki i znajduje się już w drodze do Elberfeld-Barmen.” Brat Wandres dodaje: „Wszystko to się oczywiście dobrze opowiada, ale osobiście przeżyć te wypadki, to całkiem inna sprawa.”

„Pewnego razu” — opowiada dalej brat Wandres — „przyniosłem przeznaczone dla Bonn i Kassel dwie ciężkie walizy wypełnione książkami pt. Rüstung (Przygotowanie), które przerzucono przez granicę koło Trier. Przybywszy późnym wieczorem do Bonn, dla ostrożności wstawiłem walizy do piwnicy nadzorcy zboru. Następnego dnia o godzinie 5⁠30 rano zabrzęczał dzwonek. Przybyło gestapo zrewidować mieszkanie. Pukaniem do moich drzwi brat Arthur Winkler, ówczesny nadzorca zboru, powiadomił mnie o wizycie niepożądanych gości. Nie było możliwości ucieczki i nie mieliśmy innego wyjścia, jak pozostawić sprawy własnemu biegowi. Zajrzawszy do mego pokoju, gestapowcy zapytali mnie, co tu robię. Odpowiedziałem krótko, że zaplanowałem sobie podróż wzdłuż Renu, i między innymi chcę zwiedzić ogród botaniczny w Bonn. Po szczegółowym skontrolowaniu moich papierów i dłuższym namyśle zwrócono mi je. Natomiast bratu Winklerowi kazano udać się z nimi na posterunek policji. Później brat Winkler opowiedział mi przebieg rozmowy, jaka się odbyła po przybyciu na policję. Jeden z gestapowców zameldował przełożonemu, że w mieszkaniu przebywa jeszcze jeden człowiek. ‚Gdzie on jest?’ — ‚Nie zabraliśmy go.’ — ‚Was posłać gdzieś, to zawsze coś zepsujecie’ — ‚Dlaczego?’ — zapytał ten, który był na rewizji. ‚Czy mamy go przyprowadzić?’ — ‚Przyprowadzić? Czy myślicie, że będzie na was czekał?’ I rzeczywiście, natychmiast po wyjściu policji zabrałem jedną z waliz, których nie znaleźli, i pojechałem do Kassel.

„Po przyjeździe do Kassel, brat Höchgrafe, nadzorca zboru, przywitał mnie słowami: ‚Nie możesz tu zostać. Musisz natychmiast opuścić mieszkanie, ponieważ od ośmiu dni codziennie rano odwiedza nas gestapo.’ Uzgodniliśmy, że zaprowadzi mnie do domu, gdzie będę mógł zostawić walizę z literaturą, lecz pójdzie przede mną w odległości około 50 metrów. Nie uszliśmy 200 metrów piękną aleją kasztanową, kiedy spotkaliśmy gestapowców, dobrze znających nadzorcę zboru. Idąc 50 metrów za nim widziałem, jak z pogardą spojrzeli na niego, ale go nie zatrzymali. Kilka minut później literatura znalazła się znowu w bezpiecznym miejscu, aby nadal służyć braciom do wzmacniania ich wiary.

„Innym razem przyniosłem dwie ciężkie walizy z literaturą do Burgsolms koło Wetzlar. Była godzina jedenasta wieczorem, a ponieważ było ciemno choć oko wykol, nikt nie mógł mnie zobaczyć. Mimo to odniosłem wrażenie, że jestem śledzony. Przybywszy do celu, prosiłem brata, żeby natychmiast ukrył walizy w bezpiecznym miejscu. Następnego dnia rano o godzinie 5⁠30 przyszedł wachmistrz policji. Stałem na środku pokoju z zamiarem umycia się, kiedy zwróciwszy się do siostry zapytał: ‚Wczoraj wieczorem przyszedł do was człowiek dźwigający dwie ciężkie walizy. Pewnie znowu przyniósł literaturę. Gdzie ona jest?’ Na to siostra odrzekła: ‚Mąż wyszedł już do pracy, a co się działo wczoraj wieczorem, tego nie wiem, bo nie było mnie w domu’. Wachmistrz odpowiedział: ‚Jeżeli nie wyda mi pani tych walizek dobrowolnie, będę zmuszony przeprowadzić rewizję. Zaraz przyprowadzę tu burmistrza, bo bez niego nie wolno mi dokonać rewizji. Do mego powrotu proszę nie opuszczać mieszkania.’ Podczas całej tej rozmowy stałem na środku pokoju i dziwiłem się, dlaczego ten urzędnik nie zwraca się do mnie ani słowem i ma dziwnie szkliste oczy. Wyglądało na to, że będąc zaślepiony, w ogóle mnie nie widział. Korzystając z chwilowej przerwy, szybko wyszedłem i skryłem się za domem. Tam zaczekałem, aż burmistrz z wachmistrzem wejdą frontowymi drzwiami do domu, po czym szybko się oddaliłem przez furtkę ogrodową. Sąsiedzi, którzy mnie obserwowali, wyraźnie się ucieszyli moją udaną ucieczką. Dopiero w lesie ubrałem się do końca, potem szybko pobiegłem na najbliższy dworzec i pojechałem dalej.”

Podobne doświadczenia mieli inni strefowi kierownicy służby.

PROCES INNEGO RODZAJU

Mimo prześladowań w latach od 1934 do 1936 nigdy nie brakowało w Niemczech wiernych pasterzy, którzy usilnie zachęcali braci do regularnego zgromadzania się oraz do czynnego udziału w każdej gałęzi służby. Właśnie w tym okresie odbył się w dniu 17 grudnia 1935 roku proces przeciwko Balzereitowi, Dollingerowi i siedmiu innym, których uważano za „przywódców”. Proces ten stał się końcem biegu chrześcijańskiego dla przynajmniej połowy tych braci.

Stając w obronie spraw Królestwa w trudnych warunkach, bracia otwarcie przyznawali się do aktywnej działalności na licznych procesach odbywających się wówczas w Niemczech. W przeciwieństwie do tego oskarżeni w procesie w Halle wyparli się uczynienia czegokolwiek wbrew zakazowi wydanemu przez rząd. Na pytanie przewodniczącego, co ma do powiedzenia na swoją obronę, Balzereit odrzekł, że wydał polecenie natychmiastowego przerwania wszelkiej działalności z chwilą wydania zakazu w Bawarii i to dotyczyło także wszystkich innych krajów związkowych. Dodał, że od niego nigdy nie wyszła żadna wskazówka lekceważąca ten zakaz.

Zapytany przez przewodniczącego w sprawie dorocznej uroczystości Pamiątki, Balzereit wyjaśnił, że wiedząc o zamiarach braci obchodzenia Pamiątki wbrew zakazowi, ostrzegł ich przed tym krokiem, mówiąc im o zaplanowanej na ten dzień specjalnej akcji policyjnej.

Jak na wszystkich procesach, tak i na tym poruszono sprawę osobistego stosunku do służby wojskowej. Balzereit oświadczył, że w zupełności zgadza się z poglądem Führera, a mianowicie, że każda wojna jest przestępstwem, ale każde państwo ma prawo i obowiązek stanąć w obronie bezpieczeństwa swoich obywateli.

Wkrótce po tym procesie brat Rutherford napisał następujący list do niemieckich braci:

„Do wszystkich wiernych Jehowie w Niemczech!

„Mimo niegodziwych prześladowań oraz silnej opozycji rozpętanej przez narzędzia Szatana w waszym kraju, szczerze raduje fakt, że Jehowa posiada tam jeszcze kilka tysięcy wiernych sług, którzy Mu ufają i wiernie trwają przy ogłaszaniu Królestwa Bożego. Wasza wytrwałość w prześladowaniach i wasza szczera lojalność wobec Jehowy różni się bardzo od postępowania poprzedniego przedstawiciela Towarzystwa w Niemczech i jego najbliższych współpracowników. Na podstawie otrzymanej niedawno kopii zeznań złożonych przez oskarżonych na procesie w Halle, stwierdziłem, że żaden z nich nie wydał szczerego i prawdziwego świadectwa w obronie imienia Jehowy. Właśnie Balzereit, dawniejszy przedstawiciel Towarzystwa, powinien był wysoko wznieść sztandar prawdy i wobec każdej opozycji śmiało opowiedzieć się za Bogiem i Jego Królestwem, tymczasem żadne jego słowo nie świadczyło o jego bezgranicznym zaufaniu do Jehowy. Wielokrotnie wykazywałem mu, co można by jeszcze uczynić dla dobra dzieła w Niemczech, a on w odpowiedzi bezustannie mnie zapewniał, że czyni się wszystko, co tylko możliwe, by zachęcać braci do dalszej pracy głoszenia. Na procesie jednak wyraźnie oświadczył, że nic nie zrobiono. Nie ma potrzeby, abym dalej się rozwodził na ten temat. Wystarczy, że powiem, iż Towarzystwo odtąd nie ma nic wspólnego z nim ani z tymi, którzy na tej rozprawie mieli możliwość świadczenia na rzecz imienia Jehowy i Jego Królestwa, a nie wykorzystali tej okazji. Towarzystwo nie uczyni też nic, aby ich uwolnić z więzienia, nawet gdyby nadarzała się taka możliwość. Niech więc wszyscy, którzy miłują Pana zwrócą swe oblicze do Jehowy i Jego Królestwa, i niech wiernie i mocno stoją po stronie tego Królestwa pomimo wszelkich trudności, które mogą Was jeszcze spotkać (...)”.

List ten został omówiony w Strażnicy niemieckiej z 15 lipca 1936 r. jako ostrzeżenie dla wszystkich, którzy szczerze pragnęli pozostać wiernymi świadkami Jehowy.

Balzereit został skazany jedynie na dwa i pół roku więzienia, a Dollinger na dwa lata, w przeciwieństwie do wielu braci, skazanych na pięć lat więzienia. Po odbyciu kary więzienia, Balzereita zesłano do obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen, gdzie zmuszono go do odegrania wyjątkowo haniebnej roli. Podpisał oświadczenie, że wyrzeka się wszelkich powiązań z braćmi i też unikał wszelkich kontaktów z nimi. Rok później zwolniono go za poprawne zachowanie, ale do tego czasu przeżył niejedno gorzkie upokorzenie ze strony SS-manów, którzy w gruncie rzeczy nienawidzili zdrajców. Sami SS-mani przezwali go nawet „Belzebubem”. Jeden z nich postawił go przed wszystkimi braćmi, których liczba w obozie wynosiła wtedy około 300 osób, i kazał mu recytować podpisane przez siebie oświadczenie, w którym się wyrzekał wszelkich kontaktów ze świadkami Jehowy. Posłusznie wykonał rozkaz.

W roku 1946 Balzereit, już wówczas zaciekły wróg prawdy, zwrócił się do władz kompetentnych w tych sprawach z roszczeniem o odszkodowanie. W liście swym ujawnił swoje wrogie nastawienie, które żywił jeszcze przed procesem. W ten sposób została ostatecznie zamknięta ciemna karta historii ludu Bożego w Niemczech, której początki sięgały lat dwudziestych.

ATAK GESTAPO — 28 SIERPNIA 1936 ROKU

Minęło dwa lata gorliwej pracy świadków Jehowy, a gestapowcom nie udało się rozbić zorganizowanej działalności podziemnej, chociaż wszystkich braci po cichu obserwowali. Przez cały ten czas gestapo skrupulatnie gromadziło wszelkie informacje na temat świadków Jehowy i wkrótce dużo wiedziało o naszej pracy. Zgodnie z poufną informacją pruskiej tajnej policji z dnia 24 czerwca 1936 roku, utworzono „specjalny oddział gestapo” dla skuteczniejszej walki z nami.

W pierwszej połowie roku 1936 Tajna Policja Państwowa założyła dokładną kartotekę adresów osób podejrzanych o przynależność do świadków Jehowy lub sympatyzujących z nimi. Kartoteka ta zawierała dużo adresów osób, u których podczas rewizji znaleziono książkę Niebiańska manna. Urządzano specjalne szkolenie dla agentów gestapo. Uczono ich umiejętności prowadzenia studium Strażnicy, musieli starannie przestudiować najnowsze Strażnice, aby mogli udzielać odpowiedzi i podawać się za braci; uczono ich nawet odmawiania modlitwy. Gestapo zamierzało wkraść się w szeregi ludu Bożego i rozbić organizację od wewnątrz.

Anton Kötgen z Münster opowiada, że został nagle aresztowany i wsadzony do więzienia, wkrótce po wręczeniu pewnej „życzliwej” pani literatury. „W tym samym czasie”, donosi dalej Kötgen, „gestapowcy odwiedzili moją żonę w ogrodzie. Przedstawili się jako bracia i mieli na celu uzyskać imiona dalszych braci. Żona jednak wyczuła podstęp i zdemaskowała ich jako gestapowców.” Ale nie zawsze udawało się w porę rozpoznać, że to jest gestapo.

Brat Rutherford, planując w tym czasie podróż do Szwajcarii, pragnął w razie możliwości spotkać się z braćmi z Niemiec. Czyniono przygotowania do kongresu, który miał się odbyć w Lucernie od 4 do 7 września 1936 roku. Centralne biuro w Szwajcarii poleciło nam sporządzić sprawozdanie o aresztowaniu i maltretowaniu braci w całych Niemczech przez gestapo, o zwalnianiu ich z pracy z powodu odmowy oddania pozdrowienia niemieckiego i o wypadkach śmierci w wyniku znęcania się nad nimi. Aby umożliwić bratu Rutherfordowi zaznajomienie się z tymi sprawozdaniami, miały one być wysłane do Szwajcarii w sposób tajny jeszcze przed rozpoczęciem kongresu.

Lecz nagle 28 sierpnia roku 1936 gestapo przypuściło atak generalny, rozpętując kampanię, podczas której polowano na świadków Jehowy, jak na dziką zwierzynę. Dniem i nocą, a szczególnie nocą, ścigano świadków Jehowy, korzystając ze wszystkich stojących do dyspozycji środków. Wielką pomocą dla gestapo w tej akcji były zebrane w poprzednich miesiącach informacje. Do sieci dostały się także postronne osoby, które nigdy nie były świadkami Jehowy. Tacy ludzie, chcąc odzyskać wolność, chętnie informowali gestapo o wszystkim, co wiedzieli o świadkach Jehowy. Wprawdzie najczęściej chodziło o drobne szczegóły, ale właśnie te skąpe informacje pomogły uzupełnić odtworzony przez gestapo całokształt obrazu organizacji świadków Jehowy. W późniejszych rozprawach sądowych gestapowcy chwalili się, że właśnie te informacje pomogły im aresztować tysiące osób, z których większość dostała się do więzień, a potem do obozów koncentracyjnych.

Kiedy ta kampania biegła na najszybszych obrotach, podczas jednej z wielkich obław, gestapo złapało brata Winklera, odpowiedzialnego wówczas za całą działalność w Niemczech oraz większość kierowników służby strefowej, których nazwiska i przydzielone im tereny były już po większej części znane policji. Gestapo nadało tej akcji takie znaczenie, że zaprzęgło do ścigania świadków Jehowy cały aparat policyjny, a świat przestępczy miał wtedy „czas ochronny”.

W wyniku drobiazgowej pracy, prowadzonej przez kilka miesięcy, gestapo wyśledziło, że w berlińskim ogrodzie zoologicznym odbywały się ważne spotkania między bratem Winklerem a innymi odpowiedzialnymi braćmi z całych Niemiec. Spotkania te miały miejsce zwykle w okresie letnim. Mogły one być długo nieodkryte, ponieważ brat Varduhn miał w tym ogrodzie wypożyczalnię krzeseł. Nie wzbudzając żadnego podejrzenia, informował nadchodzących braci, gdzie w ogrodzie mogą znaleźć brata Winklera, a ci następnie udawali się do osłoniętego miejsca, w którym się odbywało spotkanie. Gdy groziło niebezpieczeństwo mógł ich ostrzec, udając się spokojnie do nich po zapłatę za wypożyczone krzesła. W ten sposób miejsce spotkań było dobrze zamaskowane. Lecz nie długo pozostało to tajemnicą dla gestapo. W jakiś niewiadomy sposób poznało ono niektóre szczegóły tych spotkań, w wyniku czego opracowało przebiegły plan ataku na braci. Brat Klohe, uczestnicząc osobiście w tych spotkaniach, opowiada nam o burzliwych wydarzeniach, które rozegrały się w tamtych dniach w Berlinie:

„Mając już wizę do Szwajcarii, cieszyłem się, że będę na kongresie w Lucernie. Przedtem jednak pojechałem do Lipska, aby omówić z bratem Frostem sprawy organizacyjne, ponieważ miałem przejąć jego strefę jako kierownik służby strefowej, co stało się konieczne po aresztowaniu brata Paula Grossmanna. Nie przywitał mnie jednak brat Frost, lecz gestapo. Z początku byłem mocno oszołomiony, bo właśnie teraz, gdy miałem objąć tak radosną funkcję, zostałem nagle wyrwany ze społeczności braci i odprowadzony do gestapo w Lipsku, skąd wkrótce odtransportowano mnie do Berlina.

„W tym właśnie czasie gestapo dowiedziało się o naszym miejscu spotkań w berlińskim ogrodzie zoologicznym, a także o różnych innych sprawach organizacyjnych. Nie ma potrzeby szeroko opisywać, że gestapo zdobyło te informacje w różny sposób, nie wyłączając szantażu i wymuszania zeznań (...).

„Kilka dni później przyszło po mnie pięciu urzędników tajnej policji uzbrojonych w nabite pistolety. Kazali mi założyć ubranie cywilne i pojechali ze mną w pobliże stawu ze złotymi rybkami w ogrodzie zoologicznym, gdzie brat Varduhn miał swoją wypożyczalnię krzeseł. Dotąd nie przypuszczano, że on jest świadkiem Jehowy, i nie zwracano na niego uwagi. Ja natomiast miałem być „lepem na muchy” dla braci ewentualnie przybywających na znane obecnie gestapowcom miejsce spotkania.

„Zaledwie usiadłem na wskazanym mi miejscu, gdy zaczęła się zbliżać w tym kierunku nasza siostra Hildegarda Mesch. Zastanawiała się widocznie dlaczego nie przyszedłem do nich, gdzie byłem oczekiwany, i teraz chciała się dowiedzieć o przyczynie mojej nieobecności. Czując po otrzymanych razach wielkie bóle w kości piszczelowej, szybko się nachyliłem, krzywiąc boleśnie twarz — co nie podpadło policjantom — równocześnie oczyma dawałem siostrze znać, że gestapo jest w ogrodzie. Siostra Mesch, zrozumiawszy, zawahała się chwilę, a potem udała się okrężną drogą do brata Varduhna, którego zawiadomiła o grozie sytuacji. W wielkim niebezpieczeństwie znalazł się również brat Winkler, który wkrótce nadszedł i nic nie podejrzewając, usiadł na wolnym krześle. Wtedy podszedł do niego brat Varduhn i w czasie gdy inkasował pieniądze za krzesło, poinformował go o obecności gestapo w ogrodzie zoologicznym. Brat Winkler po chwili wstał i zostawiwszy swoją teczkę, przeszedł przez szpaler gestapowców. Później dowiedziałem się, że jeszcze późną nocą udał się do brata Kassing, gdzie został aresztowany przez oczekujących go gestapowców.”

Już po kilku dniach aresztowano prawie połowę kierowników służby strefowej w Niemczech oraz tysiące innych braci i sympatyków prawdy. Wśród nich znalazł się również brat Georg Bär, który opowiada, co następuje:

„Każdego wieczora, około godziny 22⁠00 wyprowadzano więźniów z różnych cel. Wkrótce potem słyszałem jak ich w piwnicy bito; słyszałem także ich krzyki i płacz (...) Za każdym razem, kiedy otwierano cele, przypuszczałem, że teraz kolej na mnie. Ale pozostawiono mnie w spokoju. Dopiero czwartego lub piątego dnia zabrano mnie o godzinie 18⁠00 na przesłuchanie. SS-man, który zabrał mnie do swego pokoju, kazał mi usiąść. Następnie odezwał się do mnie: ‚Wiemy, że jeśli tylko pan będzie chciał, może nam dużo powiedzieć’. Wstał, wziął ołówek do ręki i zaczął go ostrzyć nad koszykiem na śmieci. Potem ciągnął dalej: ‚Nie chcę panu utrudniać, proszę się zbliżyć do mnie’. Gdy się zbliżyłem do biurka, wręczył mi do przeczytania kilka kartek maszynopisu. Mogłem przeczytać wszystkie nazwiska nadzorców podróżujących w Niemczech, włącznie z moim na samym końcu; następnie nazwy zborów, które odwiedziliśmy, a także nazwiska wielu braci. Dalej dowiedziałem się z nich, ile zamówiliśmy literatury, gramofonów i płyt gramofonowych. Wymieniono również sumę wolnych datków oraz nasze wydatki. Wprost nie mogłem uwierzyć! Cała nasza podziemna działalność została opisana na tych arkuszach, które podał mi SS-man. Doprawdy, potrzebna mi była chwila namysłu, aby pojąć sytuację. W jaki sposób do rąk gestapo dostały się wszystkie powyższe dane? Jeszcze powątpiewałbym w prawdziwość tego sprawozdania, gdyby nie dokładny opis mojej własnej działalności. Mogłem spokojnie zebrać myśli, ponieważ przesłuchujący mnie SS-man nazwiskiem Bauch z Drezna, pozostawił mi na to czas. Musiałem mieć głupią minę, kiedy wróciłem na swoje miejsce. Wtedy oświadczył: ‚Chyba przekonał się pan, że milczenie jest bezcelowe’.

„Miesiącami męczyła mnie myśl o posiadaniu przez gestapo naszych sprawozdań. Później się dowiedziałem, że gestapo znalazło i zajęło całe nasze starannie prowadzone archiwum, w którym były kartoteki, zamówienia, raporty i rachunkowość.”

ODWAŻNA DZIAŁALNOŚĆ WPRAWIA POLICJĘ W ZAKŁOPOTANIE

Z powodu masowych aresztowań trwających w Niemczech od dwóch tygodni, kongres który odbył się od 4 do 7 września w Lucernie, przybrał nagle zupełnie odmienne oblicze. Możliwe, że właśnie wiadomość o tym kongresie, która dotarła do gestapo wpłynęła na ustalenie daty rozpoczęcia ataku na świadków Jehowy. W każdym razie czyniono wszystko, by uniemożliwić braciom z Niemiec uczestniczenie w kongresie. Wynika to z okólnika tajnej policji z dnia 21 sierpnia 1936 roku, dotyczącego braci wybierających się na kongres. Czytamy w nim między innymi: „Osobom tym nie zezwolić na wyjazd i zabrać im paszporty”.

I rzeczywiście, z przeszło 1000 osób, które zamierzały wyjechać na kongres, tylko 300 osób dotarło do celu. Większość z nich musiała przekroczyć granicę nielegalnie, a wielu w powrotnej drodze zostało aresztowanych.

Z nadzorcami niemieckimi obecnymi na kongresie, brat Rutherford dokładnie omówił ich problemy. Najbardziej zależało mu na znalezieniu sposobu udzielania braciom pomocy duchowej. Heinrich Dwenger, uczestnik kongresu, opisuje fragment tego spotkania:

„Kierownicy służby strefowej mieli teraz przedłożyć propozycje. Wysunęli więc wniosek, żeby brat Rutherford wysłał mnie z powrotem do Niemiec. Prosili mnie, bym osobiście to zaproponował, lecz wyjaśniłem im, że nie mogę tego uczynić ponieważ dopiero co przydzielono mi teren w Pradze i nie chciałbym wzbudzić wrażenia, że nie jestem zadowolony z mego przydziału. W ten sposób doszło do tego, że najpierw brat Frost miał przejąć odpowiedzialność za dzieło w Niemczech, a w razie aresztowania go, tę odpowiedzialność, zgodnie z propozycją braci, miał wziąć na siebie brat Dietschi.”

Następnie zredagowano rezolucję, której 2 do 3 tysięcy egzemplarzy wysłano do Hitlera i członków rządu w Niemczech. Dalszy egzemplarz wysłano do papieża. Franz Zürcher z Brna, który w dniu 9 września 1936 roku wysłał rezolucję, otrzymał z poczty potwierdzenie przyjęcia pisma przez Watykan i przez kancelarię państwową w Berlinie. Rezolucja, licząca trzy i pół stron maszynopisu, zawierała między innymi następującą treść:

„Wnosimy ostry protest przeciwko okrutnemu traktowaniu świadków Jehowy przez rzymsko-katolicką hierarchię i jej sprzymierzeńców w Niemczech oraz we wszystkich innych krajach. Wynik sprawy pozostawiamy w ręku Pana, naszego Boga, który zgodnie z Jego Słowem w pełni odpłaci tym prześladowcom. (...) Naszym cierpiącym braciom w Niemczech przesyłamy serdeczne pozdrowienia oraz życzymy im, aby pozostali odważni i całkowicie zaufali obietnicom naszego wszechmocnego Boga Jehowy i Chrystusa (...).”

Zaplanowano błyskawiczną kampanię rozpowszechnienia przyjętej rezolucji wśród jak największej liczby mieszkańców Niemiec. Z 300 000 egzemplarzy wydrukowanych w Brnie, 200 000 wysłano do Pragi, skąd zostały przeniesione przez granicę do Żytawy (Zittau) i do kilku innych miejscowości w Karkonoszach. Pozostałe 100 000 egzemplarzy miały być dostarczone do Niemiec przez Holandię, lecz niestety zostały tam skonfiskowane. Dlatego kierownicy służby strefowej musieli dla Berlina i północnych Niemiec sami wykonać brakujące egzemplarze. Datę akcji rozpowszechniania wyznaczono na 12 grudnia 1936 roku między godziną 17⁠00 a 19⁠00.

Według później sporządzonych sprawozdań w tej akcji wzięło udział 3450 braci. Każdy z nich otrzymał od 20 do najwyżej 40 egzemplarzy i miał je jak najszybciej rozprowadzić na wyznaczonym terenie, wrzucając do skrzynki pocztowej lub wsuwając pod drzwi.

W każdym domu zostawiono po jednym egzemplarzu, natomiast w większych budynkach mieszkalnych do trzech egzemplarzy. Potem szybko udawano się na sąsiednią ulicę, postępując w podobny sposób. Chodziło o to, aby akcja miała jak największy zasięg.

Efekt tej kampanii był dla przeciwników druzgocący. Erich Frost, przez 8 miesięcy odpowiedzialny za prowadzenie dzieła w Niemczech, będąc w ścisłym kontakcie z biurem oddziału w Pradze, z okazji jednej ze swych wizyt w tym mieście, następująco opisuje tę kampanię:

„Rozpowszechnienie rezolucji okazało się ciężkim ciosem dla rządu i gestapo. Akcja ta została błyskawicznie przeprowadzona 12 grudnia 1936 roku. Wszystko zostało drobiazgowo przygotowane, 24 godziny przed rozpoczęciem kampanii każdy z braci otrzymał swój teren oraz paczkę rezolucji. Punktualnie o godzinie 17⁠00 rozpoczęło się rozprowadzanie rezolucji. Ale już godzinę później ulicami patrolowało gestapo, SA i SS celem wyśledzenia braci roznoszących rezolucję. W całym kraju złapali przy pracy, nie więcej jak 12 osób. Następnego dnia wtargnęli do mieszkań braci, oskarżając każdego o udział w akcji. Nasi bracia oczywiście o niczym nie wiedzieli, dlatego stosunkowo mało osób aresztowano.

„Jak z prasy wynikało, nasza odwaga wywołała nie tylko dziką wściekłość, ale także niepokój i strach. Fakt, że w hitlerowskim kraju, od czterech lat terroryzowanym, istniała możliwość przeprowadzenia, jak to określili, antypaństwowej akcji w takiej tajemnicy i obejmującej cały kraj, spowodował niezmierne osłupienie. Przede wszystkim bano się narodu. Ze wszystkich stron wpływały do policji doniesienia. Urzędnikom zachodzącym do mieszkań odpowiadano przecząco na pytanie, czy mają w domu rezolucję. Policja nie wiedziała, że w każdym domu najwyżej trzy rodziny otrzymały rezolucję; była przekonana, że pozostawiono ją przy każdych drzwiach.

„Mniemanie, że chociaż ludzie są w posiadaniu rezolucji, ale z pewnych względów ukrywają to przed policją, wprawiło ją w zakłopotanie i wywołało strach.”

Kampania ta wielce rozczarowała gestapo, ponieważ sądziło ono, że całkowicie załamało działalność świadków Jehowy przez generalny atak przeprowadzony 28 sierpnia 1936 roku. A teraz ta nasza akcja z rezolucją, akcja, której rozmiary policja tak bardzo wyolbrzymiła! Trzeba przyznać, że niejednokrotnie przeciwnicy dokonywali znacznych wyłomów w szeregach ludu Bożego, to jednak nigdy im się nie udało całkowicie powstrzymać dzieło. Ze sprawozdania sporządzonego dla brata Rutherforda przez kierowników służby strefowej za okres od 1 października do 1 grudnia roku 1936 wynika, że dzieło głoszenia nadal było prowadzone. Sprawozdanie przedstawia się następująco (liczby są podane w przybliżeniu): 3600 głosicieli, 21 521 godzin, 300 Biblii, 9624 książek i 19 304 broszury. Jest to wspaniałe sprawozdanie w porównaniu z ostatnim miesięcznym raportem sporządzonym przed wybuchem fali aresztowań (od 16 maja do 15 czerwca): 5930 głosicieli, 38 255 godzin, 962 Biblie, 17 260 książek i 52 740 broszur.

ZDEMASKOWANIE PRZEZ „LIST OTWARTY”

Na prawie wszystkich przesłuchaniach i procesach, które się odbywały po 12 grudnia 1936 roku, została poruszona sprawa rozpowszechniania rezolucji. Traktowanie braci przez gestapo obecnie jeszcze bardziej się pogorszyło, ponieważ twierdziło ono, że zarzuty zawarte w rezolucji są bezpodstawne i niezgodne z prawdą. Wobec tego odpowiedzialni bracia zaproponowali bratu Rutherfordowi przeprowadzenie następnej błyskawicznej kampanii, tym razem z „listem otwartym”, który miał być odpowiedzią na kłamliwe twierdzenia gestapo. Wyrażając swoją zgodę, brat Rutherford polecił bratu Harbeckowi w Szwajcarii opracowanie treści „listu otwartego”, ponieważ miał on dostęp do gromadzonego od roku 1936 materiału o prześladowaniach.

Z poniżej przytoczonego fragmentu „listu otwartego” wyraźnie wynika, że bracia zastosowali teraz argumentację bezwzględną i publicznie demaskującą wrogów prawdy:

„Od oficjalnego ujawnienia w kraju i za granicą wszystkich popełnionych czynów haniebnych i niegodziwych wstrzymywała nas dotychczas chrześcijańska cierpliwość i wstyd. W naszym posiadaniu znajduje się niezbity materiał dowodowy wyżej opisanego okrutnego maltretowania świadków Jehowy. Specjalnym okrucieństwem wyróżniali się między innymi praktykant policji kryminalnej Theiss z Dortmundu oraz Tennhof i Heimann z Tajnej Policji Państwowej z Gelsenkirchen i Bochum. Nie cofano się nawet przed smaganiem kobiet biczem lub pałką gumową. Z sadystycznego traktowania kobiet słynie przede wszystkim wyżej wymieniony praktykant policji kryminalnej Theiss z Dortmundu i człowiek znany policji państwowej w Hamm. Posiadamy także nazwiska i bliższe dane dotyczące około 18 wypadków gwałtownej śmierci zadanej świadkom Jehowy. Na przykład świadek Jehowy nazwiskiem Peter Heinen, zamieszkały na Neuhüllerstrasse w Gelsenkirchen, w Westfalii, został zabity w tamtejszym ratuszu przez urzędników tajnej policji. O tym smutnym wypadku został powiadomiony kanclerz Rzeszy Adolf Hitler, a odpisy otrzymali także minister Rzeszy, Rudolf Hess oraz dowódca tajnej policji, Himmler.”

Zredagowany list został napisany na matrycach aluminiowych w Brnie, a następnie wysłany do Pragi. Bliska współpracowniczka brata Frosta, Ilse Unterdörfer otrzymywała od czasu do czasu polecenia przekazywania sprawozdań i przywożenia informacji. Kiedy przyjechała do Pragi, wręczono jej matryce, za pomocą których miał być drukowany „list otwarty” na niedawno zakupionym powielaczu marki Rotaprint. Z tą cenną paczką siostra Unterdörfer wróciła do Berlina w dniu 20 marca 1937 r.

„Przyjąłem paczkę”, donosi brat Frost, „i poleciłem innej siostrze ukryć tę niebezpieczną przesyłkę. Jeszcze tej samej nocy zostałem aresztowany w naszej kwaterze ze siostrą Unterdörfer. Nie łatwo było się zgodzić z myślą, że straciliśmy wolność na czas trwania reżymu nazistowskiego, jednak radowała nas świadomość, że przygotowana przez nas akcja z ‚listem otwartym’ jest uratowana.”

Jednakże brat Frost się mylił. Podczas transportu do więzienia zobaczył w wozie policyjnym powielacz Rotaprint. Gestapo znalazło go podczas pewnej rewizji domowej. Matryce zaś dostosowane do użytku wyłącznie na tej maszynie zginęły gdzieś bez śladu i nigdy nie zostały odnalezione.

Siostra Ida Strauss, której brat Frost wręczył matryce, będąc obeznana ze wszystkimi szczegółami planowanej kampanii, myślała podobnie. „Włożyłam matryce do torebki”, przypominała sobie, „wiozłam je tam, gdzie znajdowała się maszyna. Było już późno wieczorem i zupełnie ciemno. Na schodach spotkałam właściciela domu, naszego zainteresowanego, który zaraz krzyknął: ‚Proszę natychmiast odejść i ukryć się. Maszynę skonfiskowano, braci aresztowano, a gestapo przed chwilą odeszło, nie mogąc się doczekać przybycia pani.’ Co się stanie teraz? Po kilku dniach stwierdziłam, że owej nocy wielu braci aresztowano i nie spotkałam już żadnego, który miał łączność z organizacją.

„Szukałam teraz jakiegoś brata i kilku sióstr, którzy by byli gotowi bez bojaźni poświęcić się dalszemu prowadzeniu dzieła Jehowy. Będąc u gestapo na czarnej liście, liczyłam się z tym, że każdego dnia mogą mnie aresztować. Kiedy to w końcu nastąpiło, radowała mnie pewność, że dzieło Jehowy znów znajduje się w wiernych rękach.”

W sprawie matryc „listu otwartego” myliła się także siostra Strauss. Z powodu konfiskaty aparatu i z braku zastępczego podobnego powielacza, matryce nie były już potrzebne.

Teraz, po aresztowaniu brata Frosta, odpowiedzialność za dzieło przyjął na siebie brat Heinrich Dietschi, zgodnie z umową zawartą w Lucernie z bratem Rutherfordem. Wydrukowanie „listu otwartego” uważał za swoje pierwsze zadanie. Nawiązał więc zaraz łączność z bratem Strohmeyerem, który mieszkał w Lemgo. Brat Strohmeyer i Kluckhuhn wyszli dopiero co z więzienia, gdzie odsiadywali sześciomiesięczną karę za wydrukowanie rocznika za rok 1936. Brat Strohmeyer zgodził się na współpracę.

Chodziło o to, by znowu otrzymać matryce ze Szwajcarii. Tym razem zamówiono matryce tekturowe, z których najpierw musiały być wykonane stereotypy dla otrzymania płyt do prasy drukarskiej. Brat Dietschi postarał się o sprowadzenie matryc ze Szwajcarii po wydrukowaniu tam „listu otwartego” w ilości 200 000 egzemplarzy i po nieudanych próbach przerzucenia ich przez granicę.

Kiedy wszystkie trudności związane z wydrukowaniem „listu otwartego” zostały pokonane, ustalono termin rozpoczęcia akcji błyskawicznej na dzień 20 czerwca 1937 roku. Siostra Elfrieda Löhr donosi co następuje: „Brat Dietschi, ówczesny odpowiedzialny kierownik dzieła Królestwa w Niemczech, organizował tę akcję. Każdy z nas był dobrej myśli. Wszystko było wspaniale zaplanowane, każda strefa dostała wystarczającą ilość listów. Odebrałam z dworca dużą walizę przeznaczoną dla strefy wrocławskiej i zawiozłam ją do braci w Legnicy. Osobiście również otrzymałam ustaloną ilość listów do rozdania w wyznaczonym czasie, podobnie jak wszyscy bracia.”

Rozpowszechnienie „listu otwartego” było dla gestapo dotkliwym ciosem, gdyż od kilku miesięcy przechwalało się, iż całkowicie zniszczyło organizację świadków Jehowy. Tym większe było teraz jego zdenerwowanie. Wyglądało to tak, jakby ktoś nagle włożył kij w mrowisko. Powstał niesamowity zamęt, wszyscy gdzieś pędzili bez głowy i wyraźnego celu, a szczególnie takie osoby jak Theiss z Dortmundu.

Skończyły się dobre czasy dla Theissa. Ponieważ Theiss sądził, iż może postępować ze świadkami Jehowy bez żadnego współczucia, polecił któregoś dnia przeprowadzić rewizję mieszkania u byłego brata, nazwiskiem Wunsch, który odszedł od prawdy i obecnie był starszym sierżantem w lotnictwie. Ten ostatni dowiedziawszy się od żony o przeprowadzonej rewizji, natychmiast udał się do Theissa, aby się dowiedzieć o przyczynie takiego postępowania. Zobaczywszy przed sobą sierżanta-lotnika, Theiss przerażony, wyjąkał: „Pan przecież jest z badaczami Pisma”. Wunsch odpowiedział: „Ich wykładów kiedyś wysłuchałem i chodzę wszędzie, gdzie mogę usłyszeć coś godnego uwagi”. W tym pani Theiss przerwała rozmowę, lecz jej mąż wykrzyknął zdenerwowany: „Gdybym to wiedział, nigdy bym się nie zabierał do wyniszczenia badaczy Pisma świętego! Można wprost oszaleć. Jednego bydlaka się złapie, a zaraz powstaje do czynu dziesięciu nowych. Żałuję, że w ogóle wdałem się w tę sprawę.”

Trudno przyjąć, by sumienie tego agenta Diabła kiedykolwiek zaznało spokoju. Przeciwnie, w książce pod tytułem Krucjata przeciw chrześcijaństwu czytamy na końcu, pod śródtytułem „Zwyciężyłeś galilejczyku!”:

„Dowiadujemy się, że kilkakrotnie wspomniany praktykant policji kryminalnej Theiss z Dortmundu w wyniku swej działalności przestępczej cierpi na straszliwe wyrzuty sumienia i jest przez swoich demonów doprowadzony do obłędu. Przed miesiącami chełpił się, iż rozprawił się własnoręcznie ze 150 świadkami Jehowy. On to właśnie wypowiedział zjadliwie słowa: ‚Jehowo, wyszydzam ciebie na wieki, niech żyje król Babilonu’.

„Obecnie jednak odwiedza tych ludzi, przyrzeka żadnego z nich już więcej nie maltretować, pokornie błaga ich o radę odnośnie do tego, co ma uczynić, aby uniknąć grożącej kary i uwolnić się od straszliwych mąk duchowych. Mówił, że otrzymywał odgórnie rozkazy, by maltretować świadków Jehowy, a ponieważ coraz więcej nowych świadków Jehowy napływa nie chce już więcej ich prześladować. Jak Judasz po zdradzie Mistrza, Theiss szuka teraz wszędzie pokuty, ale jej nie znajduje. Bywały też wypadki — co prawda odosobnione — że, widząc niezłomną postawę świadków Jehowy, niektórzy gestapowcy i członkowie partii byli wstrząśnięci i zrezygnowali ze swych stanowisk.”

Rozpowszechnienie „listu otwartego” spowodowało ogólne zamieszanie wśród gestapo, ale krótko potem zorganizowało ono wielką obławę na świadków Jehowy. Już po kilku dniach, poszukiwania naprowadziły na ślad prowadzący bezpośrednio do braci Strohmeyera i Kluckhuhna w Lemgo, którzy wydrukowali „list otwarty”. Ponieważ udowodniono im wydrukowanie 69 000 egzemplarzy, skazano ich na trzyletni pobyt w więzieniu. Po odbyciu kary nie zostali zwolnieni, lecz uznani przez gestapo za „niepoprawnych” i skazani teraz na areszt prewencyjny.

Po aresztowaniu przeważającej większości nadzorców, poproszono siostry, aby zapełniły lukę i utrzymywały łączność między bratem Dietschim a zborami. Po aresztowaniu brata Frosta i siostry Unterdörfer, łączność z bratem Dietschim została nawiązana przez siostrę Elfriede Löhr. Pojechała do Württembergii i po pewnym czasie odszukała brata Dietschego w Stuttgarcie. Odbyła z nim wspólną podróż, by zapoznać się z różnymi sposobami kontaktowania się z braćmi. Przygotowywano również projekt uruchomienia jesienią 1937 roku przenośnego nadajnika radiowego budowanego w Holandii. Gestapo się o tym dowiedziało i szalało z gniewu na brata Dietschego, którego nazwisko było dobrze znane policji od lat, ale nie mogło go chwycić, tak samo jak brata Wandresa.

W tym czasie gestapo aresztowało siostrę Dietschi. Przywieziono ją na osławiony posterunek „Steinwache” w Dortmundzie i żądano od niej, aby wydała męża, lecz odmówiła. Tak okrutnie ją maltretowano, że potem jedną nogę miała krótszą od drugiej. Po zwolnieniu, musiała kilka tygodni leżeć w łóżku cała owinięta nasiąkniętymi spirytusem bandażami.

NASTĘPSTWA KONGRESU W PARYŻU Z 1937 ROKU

Podobnie jak rok wcześniej w Lucernie, brat Rutherford również zapowiedział swój udział na kongresie w Paryżu, który miał się odbyć w roku 1937. Tym razem jednak udało się przybyć tylko niewielu braciom z Niemiec. Przeciwnicy zrobili wielkie wyłomy w szeregach braci. Według słów brata Riffela, jednego z nielicznych uczestników kongresu, w samym tylko mieście Lörrach i okolicach aresztowano 40 braci i sióstr, z których 10 powieszono, zagazowano, zastrzelono, zagłodzono lub zginęło od skutków doświadczeń lekarskich dokonywanych na więźniach w obozach koncentracyjnych.

W Paryżu powzięto dalszą rezolucję. Podkreślono w niej jeszcze raz, że nasze lojalne stanowisko wobec Jehowy i Jego Królestwa pod panowaniem Jezusa Chrystusa jest i pozostanie nieugięte oraz zwrócono wyraźną uwagę na brutalne prześladowanie w Niemczech, ostrzegając jednocześnie odpowiedzialnych za to przed sprawiedliwym sądem Bożym.

Podczas dwutygodniowej nieobecności ostatniego kierownika służby strefowej w Niemczech, nastąpiły tam wielkie zmiany. Siostra Löhr, zawsze obecna na odbywających się co tydzień spotkaniach brata Dietschego z około piętnastu braćmi i siostrami celem wspólnego omówienia bieżących spraw służbowych, została aresztowana. Wydarzyło się to w następujących okolicznościach.

Spotkania te, zwykle rozpoczynające się o godzinie 9⁠00 rano, przeciągały się do godziny 17⁠00. Uczestnicy spotkania zaproponowali wspólne spożywanie obiadu. Poproszono siostrę Löhr o przygotowanie go. Ponieważ dla bezpieczeństwa bracia każdorazowo zmieniali miejsce spotkań, więc i duży garnek, w którym przeważnie gotowano obiad jednodaniowy musiał być przeniesiony na nowe miejsce. O ostatnim miejscu spotkania, tuż przed kongresem w Paryżu, dowiedziało się gestapo; nie wiadomo w jaki sposób doszli do tego, czy przez wypowiedzi świeżo aresztowanych braci, czy też inną drogą. Gestapo obserwując odkryte ostatnie miejsce zebrania i zauważywszy wchodzącą do niego po garnek, trzy lub cztery dni przed następnym spotkaniem, siostrę Löhr, udało się w ślad za nią do nowego miejsca zebrań i tam ją aresztowało. Szybko również zorientowało się, że nie tylko znalazło nowe miejsce spotkań, lecz również tajne miejsce pobytu brata Dietschi. Wracając z kongresu w Paryżu do domu, brat Dietschi, nie upewniwszy się, czy nie grozi mu niebezpieczeństwo, spokojnie wszedł do mieszkania. Wpadł w zastawione sidło i został natychmiast aresztowany. Rzecz zrozumiała, że musiano zmienić czas i miejsca spotkań znów zdziesiątkowanych nadzorców podróżujących.

Przez wiele lat brat Dietschi niezmordowanie wykonywał pracę podziemną, nie cofając się przed żadnym niebezpieczeństwem. Skazano go na 4 lata więzienia, lecz po odbyciu kary nie wywieziono go do obozu koncentracyjnego jak innych braci.

Kiedy w roku 1945 odbudowano dzieło, Dietschi był jednym z pierwszych, który służył zborom jako „sługa dla braci”. Po upływie wielu lat zaczął jednak rozwijać własne teorie, a w końcu odwrócił się od organizacji Jehowy.

Jednakże wróćmy do roku 1937. Kiedy znowu powstał niebezpieczny wyłom w szeregach braci, brat Wandres starał się chociaż przejściowo go naprawić, aby zapewnić braciom zaopatrzenie w pokarm duchowy. Brat Wandres objął teren po aresztowanym bracie Franke, ale czuł się także odpowiedzialnym za inne tereny pozbawione kierownictwa z powodu aresztowania braci. Dlatego poprosił siostrę Augustę Schneider z Kreuznach, aby zaopatrywała w literaturę braci w Kreuznach, Mannheim, Kaiserslautern, Ludwigshafen, Baden-Baden, a także całe Zagłębie Saary. Jak wszystkim podróżującym w niezwykłych i trudnych warunkach nadano jej nowe imię; odtąd nazywała się „Paula”.

Brat Wandres polecił bratu Hermanowi Emterowi z Freibergu zaopatrzyć w literaturę braci w Saksonii, ponieważ działalność przeciwnika była tam szczególnie groźna. Dnia 3 września pojechali razem do Drezna; chociaż brat Wandres nigdy jeszcze nie był w tym mieście, gestapo oczekiwało już na nich. Tak się skończył trzyletni okres polowania na ludzi.

W połowie września, zgodnie z umową brata Wandresa, nic nie przeczuwająca „Paula”, z dwiema walizami literatury, czekała na dworcu w Bingen. Nagle podszedł do niej mężczyzna i powiedział: „Dzień dobry, Paula! Albert nie przyjdzie, a pani pójdzie ze mną!” Nie miało sensu stawiać oporu, ponieważ nieznajomy był agentem gestapo. Dodał jeszcze: „Pani już nie musi czekać na Alberta; jest aresztowany, a pieniądze odebraliśmy mu (...). Pan Wandres poinformował nas, że pani nazywa się Paula i będzie miała dwie walizy.” Pozostało dotąd tajemnicą, skąd gestapo miało te informacje. Wiadomo jednak było, że ulubionym sposobem podkopywania wiary braci było wywołanie wrażenia, jakoby takie wypowiedzi pochodziły od braci „zdrajców”.

CEL: DOŻYWOTNIE UWIĘZIENIE

Z tą falą aresztowań minął ważny okres dla braci niemieckich. Skończył się czas dobrze zorganizowanej działalności. Wszystko wskazywało, że walka wchodzi w nowe stadium. Celem gestapo było teraz zniszczyć każdego z osobna, kto tylko przejawia wiarę w Jehowę, aby w ten sposób rozbić całą organizację Jehowy.

Według okólnika gestapo, wydanego w Düsseldorfie 12 maja roku 1937, badacze Pisma świętego odtąd mają być przewożeni bezpośrednio do obozów koncentracyjnych bez nakazu aresztowania, i to nawet tylko na podstawie podejrzenia. Podobne rozporządzenia wydano w całych Niemczech. Ponadto badacze Pisma automatycznie mają być odtransportowani do obozów koncentracyjnych natychmiast po odsiedzeniu kary więzienia, na którą skazały ich sądy. W kwietniu roku 1939 jeszcze bardziej zaostrzono i rozszerzono powyższą decyzję. Odtąd tylko ci zostaną zwolnieni, którzy podpiszą oświadczenie, co równało się wyrzeczeniu Jehowy i Jego organizacji. Jednak nie wszystkim braciom podsuwano do podpisania takie oświadczenie.

Kiedy Heinrich Kaufmann z Essen odsiedział karę więzienia, urzędnik policji kryminalnej zaraz poinformował go, że odtąd znajduje się w areszcie prewencyjnym. Jednakże wpierw zawieziono go do mieszkania, którego nie widział od 1,5 roku i zapytano: „Czy chce Pan odstąpić od swej wiary i współpracować z Hitlerem?” Pokazano mu przy tym klucz od mieszkania oraz dwudziestofuntową paczkę żywnościową, a także obiecano mu sprowadzić do domu żonę z obozu koncentracyjnego w Ravensbrück. Brat Kaufmann odrzucił propozycję.

Ernst Wiesner opowiada, jak często starano się wywieść braci w pole, stosując podstęp. Krótko przed wypuszczeniem na wolność przedłożono mu do podpisu pewne pismo. Po dokładnym przeczytaniu miał zamiar go podpisać, ponieważ pismo ograniczało się do ogólników. Lecz teraz dopiero wylazło oszustwo! Chociaż dolna połowa arkusza nie była zapisana, wymagano od niego, aby podpis złożył na samym końcu dokumentu. Bez wątpienia gestapo zamierzało wpisać w to miejsce rzeczy, które brat Wiesner nie mógłby podpisać z czystym sumieniem. Rozpoznając podstęp, zanim mogli mu przeszkodzić, szybko podpisał się bezpośrednio pod drukowanym tekstem. Jakie miało to następstwa? Już trzy tygodnie przed końcem wyroku tajna policja zakomunikowała mu, że zaraz po odsiedzeniu kary zostanie odtransportowany do obozu koncentracyjnego.

OBOZY KONCENTRACYJNE ZIEJĄCĄ PRZEPAŚCIĄ

Vierteljahresheft für Zeitgeschichte [Kwartalnik historyczny], zeszyt 2, rok 1962, Hans Rothfels pisze: „Zamknięcie badaczy Pisma w obozach koncentracyjnych stało się ostatnią i najcięższą fazą okresu ich cierpień pod władzą Partii Narodowosocjalistycznej (...)”.

Spotykanie się z już przebywającymi w obozie wiernymi, doświadczonymi braćmi, zahartowanymi przez żar doznanych cierpień, okazało się zbawienne dla większości nowo przybyłych braci. Współżycie z nimi i ich życzliwa pomoc wpływały na nowo przybyłych kojąco i pokrzepiająco.

Za każdym razem jednak, kiedy zauważono nieugiętą postawę naszych braci i meldowano o tym władzom, zastanawiano się jak im zadać coraz okrutniejsze cierpienia. Dlatego przez dłuższy okres przyjęto za zasadę witać nowo przybyłych świadków Jehowy, obok innego brutalnego traktowania, 25 razami zadanymi rózgą stalową. Praca niewolnicza rozpoczynała się w obozie o godzinie 4⁠30 wraz z rozbrzmiewaniem dzwonu obozowego. Natychmiast rozpoczynał się szalony ruch: słanie łóżek, mycie się, picie kawy, ustawianie się do apelu — wszystko biegiem. Nikt nie mógł się poruszać normalnym krokiem. Po rannym apelu, przydzielano więźniów do różnych oddziałów pracy. Co teraz się odbywało było jedną wielką tragedią: musieli dźwigać skrzynie, kamienie, nosić żwir, piasek, słupy, a nawet całe części baraku, i to cały dzień, wciąż w biegu. Dozorcy pracy, którzy nieustannie pędzili więźniów krzykiem, biciem, aż do granic wytrzymałości, byli najgorszą rzeczą, jaką Hitler mógł wymyślić.

Wielką pomocą do wytrwania przy tak potwornych, nieludzkich cierpieniach, była myśl o podobnych cierpieniach doznanych przez Jezusa.

Niekiedy dla rozrywki zarządzano „ćwiczenia karne” z przyczyn zupełnie nieistotnych. Bracia często wychodzili do pracy bez jedzenia. Z powodu braku guzika, lub jakiegoś innego błahego przekroczenia regulaminu obozowego, zmuszano ich do stania o głodzie przez 5 godzin w pozycji wyprostowanej na placu apelowym.

W końcu mogli udać się do baraku na spoczynek, jeżeli głód w ogóle pozwolił im zasnąć. Jednakże nie zawsze mogli spokojnie przespać noc. Aby terroryzować więźniów nierzadko w środku nocy zjawiał się jeden albo kilku osławionych blokowych, poprzedzając swoje przybycie wystrzałem z rewolweru w powietrze albo w belkę baraku. Mieszkańcy baraku w koszulach nocnych musieli biegiem okrążać barak kilka razy, albo nawet przechodzić przez niego, tak długo, jak sobie życzył blokowy. Taki wysiłek dla starszych i schorowanych braci często kończył się śmiercią.

Od marca 1938 roku zabroniono świadkom Jehowy w obozach koncentracyjnych otrzymywania i wysyłania listów. Przez 9 miesięcy — bo tak długo trwał zakaz — przerwana była wszelka łączność z rodziną. Nawet po odwołaniu zakazu ustanowiono trwające przez 3 i pół do 4 lat, a w niektórych obozach jeszcze dłużej, ograniczenia dla świadków Jehowy, polegające na tym że, każdy w ciągu miesiąca mógł pisać tylko po pięć linijek korespondencji i to według ustalonego wzoru: „List otrzymałem, serdecznie dziękuję. Powodzi mi się dobrze, jestem zdrów i rześki ....” Były jednak wypadki, kiedy wiadomość o śmierci poprzedzała list o treści: „jestem zdrów i rześki”. Na wolnym miejscu listu stawiano stempel następującej treści: „Więzień dalej jest uporczywym badaczem Pisma i nie chce odstąpić od błędnych nauk tych badaczy. Z tych względów nie ma prawa korzystania z normalnej wymiany korespondencji.”

„KWADRAT” TRAFIA NA LEPSZEGO OD SIEBIE

Życie w obozie koncentracyjnym codziennie było pełne niepokoju. Sytuacje napięte wywoływał często sam komendant obozu. Komendantem obozu w Sachsenhausen był przez pewien czas niejaki Baranowski, przezwany przez więźniów z powodu swej muskularnej budowy „Kwadratem”.

Prawie każdy nowy transport więźniów przyjmował osobiście „mową powitalną”. Przeważnie rozpoczynał słowami: „Jestem komendantem obozu i nazwano mnie ‚Kwadratem’. Słuchajcie dobrze! Możecie ode mnie wszystko otrzymać: strzał w głowę, w piersi, czy w brzuch. Możecie również sobie poderżnąć gardło lub otworzyć tętnicę. Możecie także rzucić się w elektryczne zasieki druciane. Zapamiętajcie sobie! Moi chłopcy dobrze strzelają! Wtedy zaraz dostaniecie się do nieba!” Wykorzystywał każdą okazję, żeby drwić i wyśmiewać się z Jehowy i Jego świętego imienia.

Pewien młodzieniec w wieku 23 lat z Dinslaken poznał prawdę niedługo po wydaniu zakazu. Nazywał się August Dickmann. Chociaż jeszcze nie był ochrzczony, gestapo aresztowało go i postawiło przed sądem. Po odsiedzeniu kary, bojąc się dalszych prześladowań podpisał „oświadczenie”. Pomimo to został w październiku 1937 roku odtransportowany do obozu w Sachsenhausen. Będąc w towarzystwie braci i słysząc ich serdeczne i budujące rozmowy, szybko zrozumiał, że z powodu swej słabości wszedł w kompromis z przeciwnikiem prawdy. Szczerze żałując swego kroku, anulował podpisane przez siebie oświadczenie.

W tym czasie do obozu w Sachsenhausen przywieziono również jego cielesnego brata Heinricha. August zwierzył mu się, że podpisał oświadczenie, ale już je wycofał.

Szybko upłynęły następne tygodnie. Kiedy w drugiej połowie roku 1939 wybuchła II wojna światowa, Baranowski zaczął urzeczywistniać swoje zamiary. Żona Augusta Dickmanna wysłała mężowi do obozu książeczkę wojskową, którą wysłano mu na jego adres w Dinslaken. Baranowski wykorzystał tę okazję do działania. Trzy dni po wybuchu wojny wezwano Augusta do „oddziału politycznego”. Jego brat Heinrich jeszcze przed apelem ostrzegł go, że z powodu wybuchu wojny, musi być przygotowany na wszystko. Teraz już musi się zdecydować, jak ma postąpić. August odpowiedział: „Mogą ze mną zrobić co chcą. Nic nie podpiszę i nie pójdę więcej na żaden kompromis.”

Przesłuchanie odbyło się po południu tego samego dnia, ale August nie wrócił do braci. Później się dowiedzieliśmy, że August nie tylko nie podpisał książeczki wojskowej, ale wydał im piękne świadectwo. Zamknięto go w pojedynczej celi, w bunkrze. O tym wypadku komendant obozu zameldował Himmlerowi, dołączając prośbę o zezwolenie na publiczne wykonanie wyroku śmierci w obecności wszystkich braci i całego obozu. Miał mocne przekonanie, że w obliczu śmierci duża liczba świadków Jehowy podpisze oświadczenie. Dotychczas straszono ich tylko groźbami, dlatego większość odmawia podpisu. Himmler odpisał, że wydaje wyrok śmierci na Dickmanna i że ma być wykonany. Droga do odegrania przez „Kwadrata” wielkiego publicznego widowiska została otwarta.

Był piątek. W całym obozie panowała tajemnicza cisza. Nagle zjawił się oddział i w krótkim czasie wzniósł na placu apelowym stanowisko strzelnicze. To dało oczywiście okazję do wszelkiego rodzaju pogłosek. Napięcie nerwowe jeszcze bardziej wzrosło, gdy odwołano nas z pracy o godzinę wcześniej. Paul Buder przypomina sobie jeszcze, że gdy oddziały pracy wracały do obozu, jeden z SS-manów śmiejąc się powiedział: „Dziś obchodzimy święto wniebowstąpienia. Jeden z was pójdzie dzisiaj do nieba.”

Kiedy oddział pracy, do którego był przydzielony Heinrich Dickmann, wrócił do obozu, podszedł do niego starszy obozowy i zapytał go, czy wie co się tu stanie. Kiedy odpowiedział, iż nie wie, zakomunikował mu, że to jego brat zostanie rozstrzelany. Nie było jednak czasu na długie rozmowy. Wszystkim więźniom kazano się ustawić na placu. Świadkowie Jehowy musieli się ustawić bezpośrednio przed stanowiskiem strzelniczym. Wszystkie oczy były zwrócone na ten punkt. Potem przybyła warta SS. Czterokrotnie zwiększono środki bezpieczeństwa. Usunięto pokrowce z karabinów maszynowych i nabito je amunicją, tak iż gotowe były do natychmiastowego użycia. Na wysokich murach ulokowali się SS-mani w oczekiwaniu na nadchodzące wydarzenie. Było ich tak dużo, że robili wrażenie, iż cały oddział został odkomenderowany do oglądania tego krwawego widowiska. Na głównej bramie zbudowanej z okrągłych żelaznych belek stali i wisieli jak winogrona rządni sensacji SS-mani. Niektórzy z nich usadowili się nawet na poprzeczkach bramy, aby tylko lepiej widzieć. Z oczu ich można było wyczytać nie tylko ciekawość, ale również żądzę krwi. U niektórych jednak można było odczytać pewne przerażenie, bo przecież wszyscy wiedzieli, co się za chwilę wydarzy.

Wtem w towarzystwie kilku wyższych oficerów SS przyprowadzono Augusta Dickmanna z rękami zakutymi w kajdany. Był bardzo opanowany i spokojny, co zrobiło na wszystkich wielkie wrażenie. Oddziaływał na nas jak ten, który już odniósł zwycięstwo w walce. Było obecnych około 600 braci, a jego brat Heinrich stał kilka metrów od niego.

Nagle usłyszano w głośnikach trzask, ponieważ włączono mikrofony. Zaraz też odezwał się „Kwadrat”: „Więźniowie, dobrze słuchajcie!” Natychmiast zapanowała cisza. Słyszano tylko krótki, astmatyczny oddech tego potwora. Wtedy zaczął mówić:

„Więzień August Dickmann z Dinslaken, urodzony 7 stycznia roku 1910 odmawia służby wojskowej, podając się za obywatela Królestwa Bożego. Oświadczył: ‚Kto by wylał krew człowieczą, przez człowieka krew jego wylana będzie. W ten sposób sam się wykluczył ze społeczeństwa i na rozkaz Reichsführera SS, Himmlera, ma być rozstrzelany.”

Na całym placu zaległa śmiertelna cisza, a „Kwadrat” ciągnął dalej: „Przed godziną zawiadomiłem więźnia Dickmanna, że jego nędzne życie skończy się o godzinie szóstej”.

Jeden z urzędników podszedł do niego, pytając, czy ma jeszcze raz zwrócić się do więźnia w sprawie podpisania książeczki wojskowej, bo może zmienił zdanie, na co „Kwadrat” odpowiedział: „To jest bezcelowe”. A zwracając się do Dickmanna, krzyknął: „Odwróć się, ty świnio”. Następnie dał rozkaz strzelania. Trzej podoficerowie SS zastrzelili Augusta, odwróconego do nich plecami. Kiedy upadł, podszedł do niego wyższy oficer SS, i strzelił mu jeszcze w głowę, tak iż krew ciekła strumieniami po twarzy. Kiedy SS-man niższej rangi zdjął mu kajdany, kazano czterem braciom włożyć go do czarnej skrzyni i odnieść do specjalnego pomieszczenia.

Podczas gdy wszyscy inni więźniowie mogli odejść i wrócić do baraków, świadkom Jehowy kazano pozostać na miejscu. Teraz nadeszła dla „Kwadrata” odpowiednia chwila na udowodnienie swego twierdzenia. Z naciskiem zapytał, kto teraz podpisze oświadczenie. Oznaczało to nie tylko zaparcie się wiary, ale także gotowość zostania żołnierzem. Nikt się nie zgłaszał. Wreszcie dwóch świadków Jehowy wystąpiło z szeregu, ale nie z zamiarem podpisania oświadczenia, tylko z prośbą o anulowanie oświadczenia podpisanego rok temu.

Tego było za dużo dla „Kwadrata”. Wściekły opuścił plac apelowy. Jak można się było spodziewać, dla braci nadeszły teraz ciężkie dni. Ich niezłomność pozostała jednak taka sama.

W następnych dniach kilkakrotnie ogłaszano przez radio o straceniu Dickmanna, prawdopodobnie w celu nastraszenia świadków Jehowy, przebywających jeszcze na wolności.

Trzy dni później wezwano jego brata Heinricha do „oddziału politycznego”. Z Berlina przyjechało dwóch wyższych urzędników gestapo, aby stwierdzić osobiście, jakie wrażenie wywarło na nim stracenie brata. Według jego własnego opisu rozmowa potoczyła się w następujący sposób:

„‚Widziałeś, jak rozstrzelano twego brata?’ Odpowiedziałem: ‚Tak, widziałem.’ ‚Jaką lekcję z tego wyciągnąłeś?’ ‚Jestem i pozostanę świadkiem Jehowy.’ ‚To zostaniesz rozstrzelany jako następny.’ Mogłem teraz odpowiedzieć na niektóre pytania, powołując się na Biblię, lecz jeden z nich krzyknął: ‚Nie chcę wiedzieć, co napisane, ale chcę znać twoje zdanie!’ Kiedy dalej zaczął mnie pouczać o obowiązku obrony ojczyzny, wciąż włączał takie zdania: ‚Ty zostaniesz rozstrzelany jako następny (...) będziesz następny, który padnie (...) następny, którego skrócą o głowę’, aż drugi urzędnik przerwał mu: ‚Wszystko to jest bezcelowe, dokończ protokół’.”

Potem znowu przedłożono Dickmannowi do podpisu oświadczenie. Odmówił ze słowami: „Gdybym w ten sposób uznał Państwo i Führera, podpisałbym się pod wyrokiem śmierci na mego brata. Tego nie mogę uczynić.” Odpowiedź brzmiała: „Możesz więc już liczyć sobie dni życia, jakie ci pozostały”.

Co się jednak stało z „Kwadratem”, który bluźnił Jehowie i rzucał Mu wyzwanie, jak rzadko kto? Widziano go w obozie jeszcze tylko kilka razy, a później w ogóle go nie widziano. Więźniowie jednak dowiedzieli się, że wkrótce po straceniu Dickmanna zaatakowała go jakaś okropna choroba. Skonał po pięciu miesiącach bez żadnej dalszej możliwości naigrywania się z Jehowy lub z Jego świadków. Jeszcze 20 marca 1938 roku, odprowadzając braci do „izolacji”, powiedział: „Podjąłem ciężką walkę z Jehową. Zobaczymy, kto silniejszy — ja czy Jehowa.” Spór został rozstrzygnięty. „Kwadrat” przegrał. Podczas gdy po kilku miesiącach bracia wyszli z „izolacji” i w pewnej mierze doznali ulgi, po obozie krążyła pogłoska, że „Kwadrat” śmiertelnie zachorował, a do odwiedzających go oficerów żalił się: „Badacze Pisma świętego wymodlili moją śmierć, bo kazałem rozstrzelać ich człowieka”. Faktem jest, że gdy jego córkę pytano o przyczynę jego śmierci, zawsze odpowiadała: „Badacze Pisma świętego wymodlili śmierć mego ojca”.

DACHAU

Brat Friedrich Frey z Röt opisuje następująco sposób traktowania ludzi w grupie izolacyjnej w Dachau. „Nie da się wprost opisać głodu, chłodu i mąk jakie przeżyliśmy. Kiedyś pewien oprawca kopnął mnie butem w żołądek, tak że poważnie zachorowałem. Innym razem biciem zdeformowano mi nos do tego stopnia, że jeszcze dziś mam trudności z oddychaniem. Kiedyś przy pracy zjadłem ukradkiem kromkę starego chleba, by zaspokoić głód. Zauważywszy to, SS-man kopnął mnie tak silnie w brzuch, że runąłem głową naprzód. Potem powieszono mnie za karę na trzymetrowym palu z rękami związanymi łańcuchem do tyłu. W tym nienormalnym położeniu ciężar ciała tamował krew w żyłach, co powodowało ból nie do opisania. Jeden z SS-manów złapał mnie w dodatku za nogi i wymachiwał nimi, krzycząc: ‚Czy nadal jesteś świadkiem Jehowy?’ Nie mogłem jednak nic odpowiedzieć, bo na czoło wystąpił mi już śmiertelny pot. Do dziś pozostał mi po tej torturze tik nerwowy. Podczas tej męczarni wciąż nawiedzała mnie myśl o ostatniej godzinie naszego Pana i Mistrza, któremu nawet przebito nogi i ręce.

Krótko przed Bożym Narodzeniem ustawiono w Dachau olbrzymią choinkę z elektrycznymi świecami i innymi zawieszonymi ozdobami. Wszyscy więźniowie w liczbie 45 000, w tym około 100 świadków Jehowy cieszyli się, że będą mogli spędzić kilka spokojniejszych dni. Co jednak nastąpiło? W tak zwany wieczór wigilijny o godzinie 18, kiedy więźniowie byli już w swoich barakach, zabrzmiała nagle syrena obozowa. Więźniowie musieli szybko ustawić się na placu apelowym. Już z daleka słyszano muzykę orkiestry obozowej. Pięć kompanii SS maszerowało w pełnym uzbrojeniu. Komendant obozu w towarzystwie kilku oficerów SS przemówił do więźniów, powiadamiając ich, że dziś wieczór będą obchodzić z nimi święta Bożego Narodzenia. Następnie wyciągnął z teczki listę nazwisk osób przeznaczonych do ukarania już od kilku tygodni, którą czytał prawie całą godzinę. Potem ustawiono na placu ‚kozła’ i rozłożono na nim pierwszego więźnia. Dwóch SS-manów ze stalowymi rózgami w ręku stanęło po obu stronach i zaczęli bić więźnia, podczas gdy kapela obozowa grała kolędę ‚Cicha noc, święta noc’, a wszyscy więźniowie musieli ją śpiewać. Więzień na koźle musiał głośno liczyć otrzymane razy. Do każdego następnego skazańca przystępowało do bicia dwóch innych wypoczętych SS-manów z owych pięciu kompanii. Doprawdy, godne uczczenie święta Bożego Narodzenia przez „naród chrześcijański”.

W obliczu tak okrutnego traktowania bracia musieli mieć naprawdę silną wiarę, wiarę wzmacnianą starannym studium Słowa Bożego. Przekonał się o tym osobiście Helmut Knöller. Posłuchajmy, co nam opowiada o swoim przeżyciu:

„Pierwsze dni w Dachau były niezwykle ciężkie. Mając 20 lat, byłem najmłodszy z nowo przybyłych więźniów. Przydzielono mnie natychmiast do specjalnego oddziału roboczego, który musiał pracować także w niedzielę. Nadzorujący nas kapo był nadzwyczaj niedobry dla mnie. Biegiem musiałem wykonywać najcięższą pracę, do której nie byłem przyzwyczajony. Niekiedy padałem z wysiłku, ale wtedy dla orzeźwienia zanurzano mnie do bioder w wodzie, w piwnicy, a potem dodatkowo jeszcze oblewano wodą.

„Później pędzono mnie dalej do pracy ponad siły, tak iż byłem bliski fizycznego załamania. To się powtarzało dzień po dniu, aż ogarniała mnie rozpacz na samą myśl, że to może tak trwać tygodnie, a nawet miesiące (...) Kiedy trudności coraz bardziej narastały, udałem się w końcu do zarządu obozu i podpisałem ‚oświadczenie’, zobowiązując się zerwać wszelkie kontakty z Międzynarodowym Zrzeszeniem Badaczy Pisma Świętego. Podpisałem dlatego, że w domu mało studiowałem. Moi rodzice również mało studiowali, dlatego mało nas pouczali o prawdzie. (...) Poza tym przekonywano mnie, że możemy spokojnie podpisać takie ‚oświadczenie’, ponieważ, po pierwsze, mówi ono tylko o badaczach Pisma świętego, a nie o świadkach Jehowy, i po drugie, można okłamać nieprzyjaciela celem uzyskania wolności, aby poza obozem lepiej służyć Jehowie.” Dopiero w obozie w Sachsenhausen dzięki dojrzałym braciom zrozumiał on znaczenie chrześcijańskiej lojalności i wzmocnił swoją wiarę.

MAUTHAUSEN

Chociaż w obozie Dachau okrutnie mordowano i zagazowywano wiele ludzi, to jednak Mauthausen był specjalnym obozem zagłady. Komendant tego obozu Ziereis ciągle wymagał, by mu dostarczano nowe akta zgonu. Toteż w dwóch nowoczesnych krematoriach w przeciągu sześciu lat spalono 210 000 osób, co oznacza przeciętnie 100 osób dziennie.

Jeżeli w ogóle zatrudniano w tym obozie więźniów, to pracowali przeważnie w kamieniołomach. Była tam stroma skała, nazwana przez wieloletnich SS-manów „ścianą spadochroniarzy”. Setki więźniów strącano z tej skały w przepaść, gdzie ginęli, roztrzaskując się lub tonąc w rowie napełnionym wodą. Wielu zrozpaczonych więźniów nawet dobrowolnie rzucało się w przepaść.

Drugą atrakcją były „schody śmierci”. Były to schody mające 186 różnych stopni, utworzonych z luźno nałożonych na siebie bloków skalnych różnej wielkości. Kazawszy nieść na górę ciężkie kamienie na plecach, SS-mani dla żartu rozpoczynali masowe strącanie ludzi ze schodów, kopiąc ich lub spychając w dół kolbami karabinów. Wiele osób przy tym ginęło, a spadające za nimi głazy jeszcze zwiększały liczbę ofiar. Valentin Steinbach z Frankfurtu dobrze jeszcze pamięta, że oddziały karne, liczące z rana 120 ludzi, wracały wieczorem w liczbie 20 osób.

OBOZY KONCENTRACYJNE DLA KOBIET

Obozy koncentracyjne budowano nie tylko dla mężczyzn, lecz także dla kobiet. Jeden z nich założono w roku 1935 w Moringen w pobliżu Hanoweru. Kiedy w roku 1937 wzrosło prześladowanie świadków Jehowy, zlikwidowano obóz w Moringen. W grudniu przywieziono do obozu koncentracyjnego w Lichtenburgu około 600 więźniarek. Kiedy wszystkie starania zawiodły, aby złamać niezłomną postawę naszych sióstr, zorganizowano oddział karny. Dozorczynie dawały im bardzo mało jedzenia, a stale szukały powodów do ukarania. Natomiast komendant obozu oświadczył im: „Jeżeli chcecie żyć, to przyjdźcie do mnie i podpiszcie”.

Sposób postępowania, mający doprowadzić do złamania lojalności naszych sióstr, opisuje siostra Ilse Unterdörfer: „Pewnego dnia wezwano do dyrektora siostrę Elisabeth Lange z Chemnitz. Ponieważ odmówiła podpisania „oświadczenia”, zamknięto ją w celi znajdującej się w piwnicy starego zamku. Jak we wszystkich starych zamkach, pobyt w lochach przejmuje grozą. Były to ciemne lochy z małym zakratowanym okienkiem. Legowisko było wymurowane z kamieni. Na tym zimnym i twardym łożu najczęściej spało się bez siennika. W tym lochu siostra Lange spędziła pół roku w całkowitym odosobnieniu. Ale nie zachwiała się jej wiara i ufność do Boga, chociaż bardzo osłabła na zdrowiu.”

Inną metodą, którą stosowano, aby załamać wierność naszych sióstr, było obciążenie ich pracą ponad siły. Z tego powodu wysłano pewną liczbę sióstr do obozu w Ravensbrück. Dnia 15 maja 1939 roku przybyła tam pierwsza grupa, a za nią przybywały następne. Obóz szybko urósł do 950 kobiet, z których około 400 było świadkami Jehowy. Zatrudniono je przy ciężkich pracach budowlanych i porządkowych, wykonywanych normalnie przez mężczyzn. Nowy komendant obozu, wyróżniający się szczególną brutalnością, sądził, że ciężką pracą złamie opór naszych sióstr.

Oczywiście wskutek takiego traktowania dużo sióstr straciło życie. Poza tym wysyłano liczne transporty do obozu masowej zagłady w Oświęcimiu, podobnego do obozu w Mauthausen. Kobiety starsze, chore i nie odpowiadające miernikom SS dla kobiet zdolnych wydawać na świat potomstwo „rasy panów”, musiały się liczyć ze śmiercią. Berta Maurer opowiada nam, co się działo w tym obozie:

„Zanim wyruszył pierwszy transport do Oświęcimia, musiałyśmy wszystkie stawać nago przed komisją. Chociaż wszyscy wiedzieli, że życie w Oświęcimiu jest nie do zniesienia, wmawiano siostrom, które przydzielono do tego transportu, że jadą do lżejszego obozu. To samo powtarzano siostrom z drugiego transportu, w którym znalazło się wiele sióstr chorych i słabych.” Wkrótce potem rodziny otrzymywały zawiadomienie o ich śmierci. Jako przyczynę śmierci najczęściej podawano „zaburzenia w krążeniu”.

Auguste Schneider z Kreuznach wspomina o jeszcze innym rodzaju próby dla naszych sióstr.

„Pewnego dnia przyszła do mnie jedna więźniarka i powiedziała mi: ‚Pani Schneider, odchodzę od was’. Na moje pytanie, dokąd idzie, odpowiedziała: ‚Ponieważ jest dużo mężczyzn, urządzają „dom uciech”. Otrzymałyśmy zaproszenie, na które zgłosiło się 20 do 30 kobiet; otrzymamy teraz piękne suknie i wystroją nas’. Na pytanie, gdzie to ma być, odpowiedziała: ‚W obozie męskim’.

„Wprost nie da się opisać, co się tam działo. Jeden z oficerów SS powiedział mi pewnego razu: ‚Pani Schneider, o tym, co się dzieje w obozie męskim, na pewno pani słyszała. Muszę pani jednak powiedzieć, że nie ma tam ani jednego świadka Jehowy’”

Ravensbrück uchodził za najbardziej osławiony kobiecy obóz koncentracyjny. Po wybuchu drugiej wojny światowej liczba naszych sióstr wzrosła tam do 500.

Jednego dnia z powodu zapowiedzianego przyjazdu Himmlera nagle kazano grupie sióstr wyczyścić cały budynek na wysoki połysk. Nadszedł wieczór, a Himmler nie przyjechał. Siostry przygotowały się już do snu, to znaczy pozdejmowały buty, służące za poduszki. Z powodu zimna nie rozbierały się, tylko kładły się blisko jedna obok drugiej, wzajemnie się grzejąc. Od czasu do czasu zmieniały miejsca, żeby każda leżała po zewnętrznej stronie, gdzie oczywiście było zimniej. Nagle usłyszano donośne głosy na korytarzach i roztwieranie drzwi cel. Teraz siostry stały przed człowiekiem, który w Niemczech decydował o życiu i śmierci. Mierząc ich ostrym wzrokiem, zadał im kilka pytań i musiał widzieć ich nieustępliwą postawę.

Zaraz po odejściu Himmlera i jego świty, jeszcze tego samego wieczora, wezwano pewną liczbę więźniarek i wkrótce usłyszano ich krzyki. Himmler wprowadził „obostrzoną” karę również dla kobiet, mianowicie 25 uderzeń stalową rózgą na gołe pośladki.

Inna siostra mówi o odwadze, z jaką znosiły swoje trudności: „W moim bloku poznała prawdę pewna młoda Żydówka. Ją także obudzono którejś nocy. Wstałam, żeby jej powiedzieć na drogę kilka serdecznych słów. Lecz ona powiedziała: ‚Wiem dobrze, co mnie czeka. Ale jestem szczęśliwa, że jeszcze zdążyłam poznać wspaniałą nadzieję zmartwychwstania. Spokojnie idę na śmierć.’ I wyszła odważnie.”

ROZŁAMY ZWIĘKSZAJĄ TRUDNOŚCI

Bracia w obozach, będąc całkowicie odcięci od braci na wolności, byli pozbawieni pokarmu duchowego. Pragnąc się dowiedzieć, co podają najnowsze Strażnice, wypytywali nowo przybyłych. Niekiedy informacje były ścisłe, ale zdarzało się, że bywało odwrotnie. Niektórzy bracia nawet próbowali ustalić na podstawie Biblii datę uwolnienia. Chociaż ich argumenty wcale nie były przekonujące, to jednak niektórzy czepiali się z nadzieją tej „deski ratunku”.

W tym czasie przywieziono do Buchenwaldu brata odznaczającego się niezwykłą pamięcią. Z początku jego zdolność przypominania sobie i opowiadania o tym, co kiedyś poznał, była dla braci źródłem radości i otuchy. Z biegiem czasu jednak stał się bożyszczem, „cudem Buchenwaldu”, i jego wypowiedzi, a nawet osobiste poglądy uważano za miarodajne. Począwszy od grudnia roku 1937 do roku 1940 co wieczór wygłaszał wykłady, ogółem 1000 tematów biblijnych, które bracia stenografowali, żeby je potem „pomnożyć”. Chociaż w obozie było wielu starszych braci, którzy potrafili wygłaszać przemówienia, to jednak czynił to tylko ten brat. Kto się nie zgadzał całkowicie z jego poglądami, był uważany za „wroga Królestwa” i za członka „rodziny Achana”, a „wierni” mieli go unikać. Prawie 400 braci mniej lub bardziej respektowało to postanowienie.

Bracia uważani za „wrogów” również byli gotowi narażać życie dla popierania spraw Królestwa, według swoich najlepszych możliwości. Znaleźli się przecież w obozie dlatego, że byli zdecydowani zachować nienaganność do samej śmierci. Może nawet byli wśród nich tacy, którzy nie stosowali się całkowicie do mierników biblijnych, ale kiedy próbowali nawiązać łączność z odpowiedzialnymi braćmi, aby korzystać z pokarmu duchowego, dostępnego wówczas w Buchenwaldzie, ci ostatni w ogóle nie chcieli z nimi rozmawiać, uważając to za coś „uwłaczającego ich godności”.

Wilhelm Bathen z Dinslaken, który do dziś wiernie służy Jehowie, opowiada, jak osobiście przeżył taką sytuację: „Wiadomość, że zostałem wykluczony, podziałała na mnie tak przygnębiająco i zniechęcająco, że zastanawiałem się, jak coś takiego było możliwe (...) Często padałem na kolana i modliłem się do Jehowy, prosząc go o znak. Pytałem siebie, czy ponoszę w tym wszystkim jakąś winę i czy również Jehowa mnie wykluczył. Ponieważ miałem Biblię, czytałem ją przy zaciemnionym świetle i wtedy myśl, że Bóg mnie doświadcza, stała się dla mnie wielkim pokrzepieniem. Gdyby nie to, z pewnością załamałbym się, gdyż wykluczenie ze społeczności braci sprawia straszliwą udrękę.”

Tak to niedoskonałość ludzka i wygórowane mniemanie o czyjejś ważności może spowodować rozłam wśród ludu Bożego i stać się ciężkim przeżyciem dla braci.

POKONANI PRZEZ CHĘĆ „PRZEŻYCIA”

Niektórzy spośród wtrąconych do obozów za bezkompromisową postawę później dopuścili do tego, że ich pragnienie „przeżycia” stało się silniejsze niż miłość do Jehowy i braci. Ludzie, którym zarząd obozu przydzielił jakieś odpowiedzialne stanowisko albo nadzór nad jakimś odcinkiem pracy, nie musieli już harować przy ciężkich robotach przymusowych. Było to jednak niebezpieczne. W wielu wypadkach żądano od takiego, żeby ściśle współpracował z SS; był obowiązany napędzać więźniów do szybszej pracy oraz składać donosy na więźniów, aby ich ukarano — często na własnych braci.

W obozie w Wewelsburgu znalazł się w takiej sytuacji brat Martens. Początkowo powierzono mu nadzór nad 250 badaczami Pisma świętego. Starał się pilnie, żeby w oczach SS uchodzić za dobrego „starszego obozowego”. Z biegiem czasu sprowadzono do obozu wielu więźniów politycznych i innych. Martens nie chciał stracić swego stanowiska, starał się więc reprezentować interesy SS i stosować ich metody.

Nie trwało długo, a Martens zabronił braciom wspólnego omawiania tekstu dziennego i wspólnej modlitwy. Potem zaczął rewidować więźniów i bił wężem gumowym tych, u których znalazł karteczkę z tekstem dziennym. Pewnego ranka, gdy kilku braci wspólnie się modliło, skoczył między nich, przerwał im i krzyczał: „Nie znacie przepisów obozowych? Czy z powodu was mam mieć nieprzyjemności?” W ten sposób wielu wiernych braci doznało krzywdy od tych bardzo nielicznych, którzy stracili z oczu cel.

PROBLEM GŁODU

Po wybuchu drugiej wojny światowej wszystkie dostępne środki żywności wysyłano na front. Posiłki w obozach koncentracyjnych składały się po większej części z brukwi, która w normalnych warunkach była pokarmem jedynie dla zwierząt. Zdaniem więźniów nawet świnie odrzuciłyby tak niesmacznie przyrządzoną strawę. Ważne jednak było przeżycie, a nie smaczne jedzenie. Wiele osób umierało z głodu. Brat Kurt Hedel pisze: „Dla mnie osobiście najcięższą próbą był głód”, a następnie dodaje w swoim sprawozdaniu: „Mam 1,90 m wzrostu i normalnie ważę 105 kg. Jednakże zimą z roku 1939 na 1940 ważyłem zaledwie 40 kg, a nawet mniej. Pozostała mi tylko skóra i kości. Pomimo mego wzrostu dawano mi jeść tyle, co innym, niższym osobom. Z bólu często wgniatałem pięści w żołądek. Widząc to, pewien dojrzały brat poradził mi zwrócić się z moim problemem do Jehowy, aby mi pomógł znieść te cierpienia. Wkrótce mogłem się przekonać, jak wielką pomoc stanowi modlitwa w tak ciężkich sytuacjach.” Inny brat opowiada, że często brał do ust trochę piasku, aby zwalczyć bolesne uczucie głodu.

Jakże niewysłowionym błogosławieństwem jest w takich sytuacjach towarzystwo braci! Jakże wzruszający był widok, kiedy bracia, sami walcząc ze śmiercią, dzielili się swoją skąpą racją chleba z tymi, którym było jeszcze gorzej. Często chodziło jedynie o okruchy chleba, które pokryjomu kładli pod poduszkę braci skazanych z różnych błahych przyczyn na stanie o głodzie do wieczora na placu apelowym, przy straszliwym mrozie i skąpym odzieniu. Jakże zachęcająco brzmiały słowa dojrzałego brata do kogoś, kogo wróg już prawie „skruszył”. Takie słowa działały jak olej na ranę i dodawały nowych sił, gdy sytuacja zdawała się już nie do zniesienia. Jakże potężnie działa wspólna modlitwa! Wieczorem, po zamknięciu baraków i po zapanowaniu na salach ciszy, bracia najczęściej we wspólnej modlitwie przedstawiali swoje problemy Jehowie. Poruszano w niej sprawy dotyczące ogółu braci, a także problemy jednostek. Powodem do wspólnej modlitwy dziękczynnej następnego dnia bywały liczne wypadki, w których Jehowa bezpośrednio odwracał nieszczęścia. Nierzadko powstawały sytuacje niemożliwe do rozwiązania o własnych siłach, i wtedy bracia przekonywali się, że nigdy nie są sami.

CO SIĘ STAŁO Z TYMI, KTÓRZY POSZLI NA KOMPROMIS

Ciekawa rzecz, że SS, stosując najohydniejsze wybiegi przy zmuszaniu do podpisania oświadczenia, obracało się następnie przeciwko tym, którzy je podpisali, jeszcze bardziej ich gnębiąc.

Potwierdził to Karl Kirscht: „W obozach koncentracyjnych najbardziej szykanowano świadków Jehowy. Sądzono, że w ten sposób zmusi się ich do podpisania wyrzeczenia. Wielokrotnie pytano nas, czy to podpiszemy. Niektórzy podpisali, ale w większości wypadków musieli czekać na zwolnienie przeszło rok. W ciągu tego czasu SS często szydziło z nich publicznie, nazywając ich obłudnikami i tchórzami, a przed opuszczeniem obozu często zmuszano ich do wykonania ‚rundy honorowej’ wokół swoich braci.”

Wilhelm Röger przypomina sobie brata, który po wizycie żony i córki podpisał oświadczenie, nie mówiąc o tym braciom. „Po kilku tygodniach powiadomiono go, żeby się przygotował do wyjścia na wolność. (Tacy zwykle musieli stanąć przy bramie, czekając na wezwanie.) Brat ten stał przy bramie do samego wieczora, aż w końcu musiał wrócić do baraku, do braci. Po apelu wieczornym, przeprowadzonym przez oberscharführera Knittlera, którego się wszyscy bali, wspomniany brat musiał przynieść z baraku stołek i stanąć na nim na placu apelowym przed stojącymi w szeregu braćmi. Wskazując na brata i uważnie nas obserwując, Knittler powiedział: ‚Przypatrzcie się waszemu tchórzowi, który podpisał nic wam o tym nie mówiąc.’ Wprawdzie SS chciało, żebyśmy wszyscy podpisali, ale wtedy stracilibyśmy całkowicie szacunek, jakim nas po cichu darzyli.”

Siostra Dietrichkeit pamięta dwie siostry, które podpisały deklarację. Po powrocie powiedziały siostrze Dietrichkeit, że podpisały ze strachu przed śmiercią głodową. Nie przemilczały również, że SS ich zapytało: „Wyrzekłyście się teraz waszego Boga Jehowy. Któremu Bogu chcecie więc służyć?” Wkrótce obie siostry zostały wypuszczone na wolność, ale gdy przyszli Rosjanie, z jakichś przyczyn zostały aresztowane i rzeczywiście umarły w więzieniu śmiercią głodową. W innym wypadku siostra, która również podpisała, została już w ostatnich dniach wojny zgwałcona, a potem zamordowana.

Sporą liczbę braci, którzy podpisali deklarację, zaciągnięto do wojska i wysłano na front, gdzie większość zginęła.

Chociaż istnieje wiele dowodów, że bracia, którzy podpisali oświadczenie znaleźli się poza ochroną Jehowy, jednak, poza nielicznymi wyjątkami, nie byli „zdrajcami”. Wielu jeszcze przed wyjściem cofnęło swój podpis, gdy wyrozumiali i dojrzali bracia pomogli im zrozumieć błąd. Pełni skruchy prosili Jehowę, aby dał im jeszcze jedną możliwość udowodnienia, że są wobec Niego lojalni. Wielu z nich zaraz po załamaniu się systemu hitlerowskiego stanęło w szeregach głosicieli, a później służyli w charakterze pionierów, nadzorców, a nawet nadzorców podróżujących, popierając w przykładny sposób sprawy Królestwa Jehowy. Zachęcające było dla nich doświadczenie apostoła Piotra, który również zaparł się swego Pana i Mistrza, jednak wrócił do jego łask. — Mat. 26:69-75; Jana 21:15-19.

ZDRADA

Z powodu przebiegłych metod wroga czy też ludzkiej niedoskonałości niektórzy bracia przejściowo utracili równowagę duchową. Byli jednak tacy, którzy stawali się zdrajcami, wyrządzając wiele krzywd swoim braciom.

Jak donosi Julius Riffel, w latach 1937/38 „odwiedził Betel w Bernie brat Hans Müller z Drezna i chciał tą drogą nawiązać kontakt z braćmi w Niemczech, rzekomo ‚w celu odbudowania organizacji podziemnej po masowych aresztowaniach braci’.

„Oczywiście wraz z kilkoma innymi braćmi wyraziłem gotowość współpracy. Niestety, nie wiedzieliśmy wówczas, że Müller już wtedy współpracował z gestapo w Niemczech. Niczego nie podejrzewając, opracowaliśmy w Bernie plan działania i natychmiast przystąpiliśmy do pracy. Ja miałem objąć teren Baden-Württemberg. W lutym 1938 samotnie przeszedłem granicę do Niemiec i starałem się nawiązać kontakty z braćmi, przebywającymi jeszcze na wolności. Jednakże już po 14 dniach aresztowano mnie. (...) Gestapo było nawet w najdrobniejszych szczegółach poinformowane o naszej działalności przez „brata”, który początkowo pomógł odbudować organizację podziemną, aby później zdradziecko ją wydać. Rok później ten rzekomy „brat” uczynił to samo w Holandii oraz w Czechosłowacji (...).

„W roku 1939 zawieziono mnie wozem więziennym do Koblencji nad Renem, gdzie miałem być przesłuchany jako świadek w związku z aresztowaniem trzech sióstr, z którymi współpracowałem w Stuttgarcie. Tam usłyszałem, jak pewien gestapowiec opowiadał urzędnikowi sądowemu, że znają wszystkie szczegóły naszej działalności, jak: tajne adresy, pseudonimy oraz całą strukturę organizacji. Gdy pewnego razu czekaliśmy na korytarzu, ten sam gestapowiec wspomniał mi, że nie łatwo rozpracowaliby naszą działalność, gdyby nie ‚wtyczki’ w naszych szeregach. Niestety, nie mogłem zaprzeczyć. (...) Od czasu do czasu udawało mi się wysłać z więzienia ostrzeżenie przed tym zdradzieckim ‚bratem’, ale brat Harbeck nie reagował na moje ostrzeżenia, bo nie mógł w to uwierzyć. Moim zdaniem Müller wtrącił do więzienia kilkuset braci.”

STRUMIEŃ PŁYNIE DALEJ

Chociaż luki w szeregach ludu Bożego, spowodowane przez wroga, mnożyły się, a liczba braci na wolności malała, to jednak nigdy nie brakowało chętnych do czynu, rozumiejących konieczność zaopatrzenia zborów w pokarm duchowy. Działali z narażeniem życia. W czasie gdy Müller dalej prowadził swoją niecną działalność w Dreźnie, brat Ludwig Cyranek na nowo zorganizował system rozdzielania Strażnicy i kierował nim do chwili aresztowania. Skazano go na dwa lata więzienia, ale natychmiast po zwolnieniu znowu zabrał się do pracy.

Wiele sióstr z ochotą wypełniało braki, spowodowane masowym aresztowaniem braci, chociaż zdawały sobie sprawę, że ze względu na zaostrzone ustawy wojenne narażają życie. Do sióstr rozprowadzających Strażnice należały m.in.: siostra Neuffer z Holzgerlingen, siostra Pfisterer ze Stuttgartu i siostra Franke z Moguncji. Brat Cyranek pisał do nich niewinne listy, zawierające jednak tajne wiadomości pisane sokiem cytrynowym, czytelne dopiero po odprasowaniu listu. Były to informacje o tym, komu mają zanieść Strażnice i ile sztuk.

Od czasu do czasu brat Cyranek odwiedzał Marię Hombach w Stuttgarcie, która współpracowała z nim w charakterze sekretarki. Dyktował jej sprawozdanie o rozwoju dzieła w Niemczech, które potem wysyłał do Arthura Winklera w Holandii, opiekującego się dziełem w Niemczech i Austrii. Aby te informacje nie dostały się do rąk niepowołanych, siostra Hombach pisała je także sokiem cytrynowym. Należy zawdzięczać kierownictwu Jehowy, że działalność tę prowadzono prawie przez cały rok. Aby nie zabrakło Jego ludowi pokarmu duchowego na czas słuszny, Jehowa często prowadził go osobliwymi drogami. Wkrótce Müller wydał gestapo cały ten zorganizowany pierścień. Wszyscy związani z tą działalnością zostali aresztowani w ciągu kilku dni. Na procesie, który się odbył w Dreźnie, brat Cyranek został skazany na śmierć, a inni na kary ciężkiego więzienia. Dnia 3 lipca 1941 roku, na kilka godzin przed straceniem, napisał do rodziny list następującej treści:

„Mój Kochany Bracie, Moja Kochana Bratowo, Moi Kochani Rodzice i wszyscy Braterstwo!

„Bójcie się jedynie Boga i Jemu oddajcie chwałę! Muszę Wam oznajmić smutną wiadomość, że kiedy dotrze do was ten list, mnie już nie będzie wśród żyjących. Proszę Was gorąco, abyście się zbytnio nie smucili. Przecież Bóg Wszechmocny z łatwością może mnie wzbudzić ze śmierci. Tak, dla Niego nie ma rzeczy trudnej, a jeśli pozwala mi wypić ten gorzki kielich, to z całą pewnością ma w tym swój cel. Wiecie, że mimo słabości starałem się służyć Mu i jestem przekonany, że Bóg będzie ze mną do końca. Oddaję się całkowicie w Jego ręce. Myślami jestem przy Was, moi kochani, w tych ostatnich kilku godzinach. Bądźcie mężni, przyjmijcie tę wiadomość raczej spokojnie, bo to jest lepsze dla Was niż ciągła troska, że cierpię w więzieniu. A teraz, kochana Mamo, kochany Tato, pragnę Wam podziękować za wszystko, co dla mnie uczyniliście. Mogę tylko powiedzieć skromnie: dziękuję. Oby Jehowa nagrodził Was za wszystko, coście uczynili. Błagam Go, aby Was chronił i błogosławił Wam, bo tylko Jego błogosławieństwo ubogaca. Kochany Toni! Spodziewam się, że poruszyłeś wszystkie sprężyny, by mnie wydobyć z ‚lwiej jamy’, jednak bez skutku. Dziś zawiadomiono mnie, że prośba o ułaskawienie została odrzucona, i że jutro rano będę stracony. Osobiście nigdy nie zwracałem się z prośbą o łaskę do ludzi. Cenię sobie jednak twoje dobre chęci i dziękuję z całego serca Tobie i Lizie za wszystko, co dla mnie zrobiliście. Twoje wyrazy współczucia przyniosły mi ulgę. Serdecznie Was wszystkich pozdrawiam i całuję, szczególnie Karla, którego zachowałem głęboko w sercu. Niech Bóg będzie z Wami, do zobaczenia. Ściskam Was wszystkich z całych sił.

(podpis) Ludwig Cyranek”

W Niemczech Południowych z bratem Cyrankiem ściśle współpracował Julius Engelhardt, który w Bruchsal powielał Strażnice z siostrą Frey. Było przewidziane, że w razie aresztowania brata Cyranka on będzie kontynuował tę pracę. Niestety Müller również jego wydał gestapo i aresztowano go w jego kryjówce w rodzinnym mieście Karlsruhe. Brat Engelhardt miał zwyczaj zachęcać siostry słowami: „Nie może nas to kosztować więcej niż głowę”. Był zdecydowany drogo sprzedać swoją wolność. Gestapowcy już go chwycili, lecz wyrwał im się, szybko zbiegł ze schodów na ulicę i znikł w tłumie, zanim policja zdołała go zatrzymać. Historycy świeccy podają w książce pt. Opór i prześladowania w Essen 1933-1945 interesujące szczegóły o działalności brata Engelhardta; informacje zaczerpnięto z akt gestapo. Oto co pisze wspomniana książka:

„Aresztowanie Cyranka, Noernheima i innych wcale nie zahamowało wydawania nielegalnej literatury, ponieważ Engelhardt, który początkowo działał w Niemczech południowo-zachodnich, musiał w marcu 1940 roku przenieść się do Zagłębia Ruhry, gdyż w Karlsruhe groziło mu uwięzienie. Po przejściowym pobycie w Essen znalazł sobie nielegalną kwaterę w Oberhausen-Sterkrade, skąd od początku 1941 do kwietnia 1943 roku wydał 27 różnych nakładów Strażnicy w liczbie początkowo 240, a później 360 egzemplarzy oraz różne inne pisma. Z Zagłębia Ruhry zorganizował punkty oparcia w Monachium, Mannheim, Spine, Dreźnie, a także we Freibergu w Saksonii oraz przejął obowiązki skarbnika na obszarze całej Rzeszy (...) Dnia 18 września 1944 roku Sąd Najwyższy w Hamm skazał na ciężkie więzienie członków grupy z Essen, która pod kierownictwem Engelhardta urządzała spotkania oraz regularnie wydawała Strażnice i inne biuletyny. (...) Wielu z nich skazano na śmierć.”

Zachęcające sprawozdanie o działalności brata Engelhardta podaje także siostra Christine Hetkamp: „Mąż mój, który był ochrzczonym świadkiem Jehowy, stał się wtedy złośliwym przeciwnikiem prawdy. (...) Nie opuszczałam żadnego z zebrań, odbywających się na zmianę w mieszkaniu matki, brata albo u mnie. Zebrania mogły się odbywać u mnie, ponieważ od poniedziałku do soboty mąż przebywał poza domem. Mieszkał u swojej siostry poza naszym miastem rodzinnym. Nie mogąc ścierpieć naszego ducha, mąż szukał schronienia u tej rodziny zagorzałych nazistów. Pod nieobecność męża przez prawie trzy lata drukowano podziemnie Strażnicę w moim mieszkaniu. Przez trzy lata ukrywał się u nas pewien brat [brat Engelhardt]. Pisał on na maszynie matryce, z których potem powielał Strażnicę. Wreszcie w towarzystwie mojej matki rozwoził te czasopisma do Berlina, Moguncji, Mannheimu itd., gdzie dostarczał je w pewne miejsca, skąd szły dalej. Wszystkie nici skupiały się więc w rękach brata Engelhardta i mojej matki, ja zaś gotowałam im i prałam. Gdy moja matka została aresztowana, osobiście rozwoziłam Strażnice do punktów kontaktowych w Moguncji i Mannheimie (...) W kwietniu 1943 roku aresztowano matkę po raz drugi. Tym razem na zawsze. Krótko potem aresztowano także brata Engelhardta, który przez tak długi czas kierował całą działalnością podziemną.”

Nieco później aresztowano córkę siostry Hetkamp, jej szwagra, jej siostrę, szwagierkę i ciotkę. Ich proces odbył się 2 czerwca 1944 roku. Brata Engelhardta i siedmiu innych oskarżonych, a wśród nich matkę siostry Hetkamp, skazano na śmierć. Wkrótce potem zostali straceni.

Odtąd stosunki w Niemczech coraz bardziej się gmatwały. Obecnie trudno jest dokładnie ustalić, gdzie w tym czasie powielano Strażnicę, ale ją powielano.

WIERNY AŻ DO ŚMIERCI

Liczne egzekucje zajmują specjalne miejsce w historii prześladowań III Rzeszy. Według niekompletnych sprawozdań ścięto i rozstrzelano co najmniej 203 osoby. Liczbą tą nie są objęci bracia i siostry, którzy zginęli z głodu, od chorób lub z powodu brutalnego traktowania.

O jednym bracie skazanym na śmierć opowiada brat Bär: „U wszystkich więźniów i pracowników więziennych budził powszechny podziw. Jako ślusarz wykonywał naprawy w całym więzieniu. Przy pracy zawsze był pogodny i wesoły. Często śpiewał pieśni ku chwale Jehowy.” Pewnego dnia wezwano go w porze obiadowej z warsztatu i tego samego wieczora stracono.

Brat Bär w swoim sprawozdaniu pisze dalej: „Żona moja spotkała kiedyś nieznajomą siostrę w więzieniu w Poczdamie. Zobaczyła ją podczas spaceru na podwórzu więziennym. Ujrzawszy moją żonę, podniosła zakute w kajdany ręce i pomachała do niej radośnie. Chociaż była skazana na śmierć, na jej twarzy nie było widać bólu ani smutku.” Ten spokój, promieniujący od braci skazanych na śmierć, nabiera jeszcze większej wartości, gdy się pomyśli, ile musieli wycierpieć w swych celach więziennych.

Podczas gdy nasi bracia i siostry zachowywali spokój i zdecydowanie, a nawet niekiedy okazywali radość w obliczu trudności, które przeżywali, ludzie, którzy nie byli świadkami Jehowy, często załamywali się nerwowo albo w śmiertelnym strachu krzyczeli dopóty, dopóki siłą nie zmuszono ich do milczenia.

Jednakże Jonathan Stark z Ulm nie padł ofiarą takiego strachu. Chociaż miał zaledwie 17 lat, gestapo aresztowało go i bez żadnych formalności prawnych wysłało do obozu w Sachsenhausen, gdzie go wtrącono do „baraku śmierci”. A jakie było jego przestępstwo? Odmówił przymusowej pracy w formacji „Arbeitsdienst”. Dowiedziawszy się, że Jonathan przebywa w tym baraku, Emil Hartmann z Berlina, nie zważając na grożące mu niebezpieczeństwo, postarał się nawiązać z nim kontakt, aby dodać mu otuchy. Te krótkie wizyty były dla obu wielką zachętą. Jonathan był zawsze bardzo wesoły. Chociaż oczekiwał na śmierć, pocieszał jeszcze matkę cudowną nadzieją zmartwychwstania. Po dwóch tygodniach od chwili przybycia do obozu komendant zaprowadził Jonathana do miejsca straceń. Jego ostatnie słowa brzmiały: „Za Jehowę i Gedeona!” (Gedeon był wiernym sługą Jehowy obrazującym Jezusa Chrystusa.) — Sędz. 7:18.

Elise Harms z Wilhemshaven przypomina sobie, że na jej męża siedem razy nalegano po wyroku, żeby się wyrzekł swej wiary, a gdy to nie pomogło, otrzymała zezwolenie na widzenie z nim, jednakże pod warunkiem, że zrobi wszystko, by zmienił zdanie. Nie mogła tego uczynić. Kiedy został ścięty, była szczęśliwa, że do końca pozostał wierny Jehowie i że nikt go już nie zmusza do niewierności. W tym czasie aresztowano po raz trzeci jego ojca, Martina Harmsa, i wywieziono do obozu w Sachsenhausen. Syn krótko przed egzekucją, która się odbyła dnia 9 listopada 1940 roku, napisał do ojca wzruszający list:

„Mój kochany, dobry Ojcze!

„Za trzy tygodnie, 3 grudnia, minie 2 lata, jak się widzieliśmy ostatni raz. Widzę jeszcze Twój miły uśmiech, gdy pracowałeś w piwnicy więzienia, a ja spacerowałem po podwórzu. W tych rannych godzinach nie podejrzewaliśmy jeszcze, że moja ukochana Lieschen [jego żona] i ja zostaniemy w południe zwolnieni, a Ty, mój Ojcze, że w tym samym dniu zostaniesz zabrany do Vechty, a stamtąd do obozu koncentracyjnego w Oranienburgu [Sachsenhausen]. Jeszcze doskonale pamiętam ostatnie chwile, kiedy byliśmy obaj sami w biurze więziennym w Oldenburgu, jak Cię uściskałem i przyrzekłem Ci, że ze wszystkich sił będę się opiekował matką i Tobą. Moje ostatnie słowa brzmiały: ‚Pozostań wierny, mój kochany Ojcze!’ Przez rok i 9 miesięcy ‚niewoli na wolności’ dotrzymywałem tej obietnicy, a od 3 września, kiedy zostałem aresztowany, przekazałem tę odpowiedzialność innym Twoim dzieciom. Z dumą myślałem wtedy o Tobie i z podziwem patrzyłem, jak mężnie znosisz swój los, zachowując wierność wobec Pana. Teraz ja też mam sposobność dowieść swej wierności wobec Pana, i to nie tylko wierności aż do śmierci, lecz także w śmierci. Zostałem już skazany na śmierć, dniem i nocą jestem zakuty w kajdany — odciski [na papierze] są od kajdan na rękach — ale jeszcze nie opierałem się aż do krwi. Świadkom Jehowy nie łatwo jest dochować wierności. Toteż ciągle jeszcze dają mi możliwość ratowania mego życia ziemskiego, aby utracić rzeczywiste życie. Świadkom Jehowy nawet jeszcze na szafocie daje się sposobność złamania przymierza. Dlatego moja walka trwa i muszę jeszcze odnieść niejedno zwycięstwo, zanim będę mógł powiedzieć: ‚Stoczyłem dobry bój, zachowałem wiarę i czeka mnie wieniec sprawiedliwości, który da mi Bóg, sprawiedliwy sędzia.’ Walka jest niewątpliwie trudna, ale z całego serca jestem wdzięczny Panu, że nie tylko dawał mi dotąd siły potrzebne do trwania, ale i teraz, w obliczu śmierci, dał mi radość, którą chcę się podzielić ze wszystkimi moimi najbliższymi.

„Mój ukochany Ojcze! Ty też jeszcze jesteś więźniem i nie wiem, czy ten list dotrze kiedyś do Ciebie. Gdybyś jednak wyszedł kiedy na wolność, to nadal pozostań wierny jak teraz, bo wiesz, że kto przykłada rękę do pługa i spogląda wstecz, ten nie jest wart Królestwa Bożego (...)

„Jeżeli, ukochany Ojcze, wrócisz do domu, to otocz szczególną opieką moją ukochaną Lieschen, bo będzie jej wtedy bardzo ciężko, że nie wróci jej najdroższy. Wiem, że to zrobisz i już teraz serdecznie Ci za to dziękuję. Mój kochany Ojcze, w duchu wołam do Ciebie: pozostań wierny, tak jak ja chcę pozostać wierny, a wtedy znowu się zobaczymy. Do ostatniej chwili będę myślał o Tobie.

Do zobaczenia!

Twój syn Johannes”

SŁOWA OTUCHY DLA TYCH NA WOLNOŚCI

Nie tylko bracia przebywający jeszcze na wolności zachęcali do wytrwania braci skazanych na śmierć, ale jeszcze bardziej bracia z więzienia zachęcali tych na wolności. Może to potwierdzić siostra Auschner z Kempten. Dnia 28 lutego 1941 otrzymała ona od swego 21-letniego syna list, którego następujące słowa były skierowane do jego brata mającego 18 i pół roku: „Mój kochany Bracie! W ostatnim liście wspomniałem Ci o pewnej książce i mam nadzieję, że wziąłeś sobie do serca moją radę, bo jedynie to może ci wyjść na dobre.” Dwa i pół roku później siostra Auschner otrzymała list pożegnalny od młodszego syna. Wziął on do serca słowa starszego brata i poszedł za nim tą samą drogą na śmierć.

Bracia Ernst i Hans Rehwaldowie ze Sztumu również w podobny sposób pomagali sobie wzajemnie. Ernst, skazany przez sąd wojskowy na śmierć, napisał z celi śmierci list do swego brata Hansa, który siedział w więzieniu w Sztumie: „Kochany Hans, gdyby Cię spotkał taki los jak mnie, pamiętaj o potędze modlitwy. Nic się nie boję, bo w moim sercu panuje pokój Boży.” Krótko potem jego brat znalazł się w takim samym położeniu i chociaż miał zaledwie 19 lat, został stracony.

PRÓBA WIERNOŚCI DLA PARTNERÓW MAŁŻEŃSKICH

Głębokie wrażenie wywierało wzajemne zachęcanie się członków rodziny do zachowania prawości wobec Jehowy. Siostra Höhne z Frankfurtu nad Odrą odprowadziła męża na dworzec, gdy otrzymał kartę powołania do wojska, i już nigdy więcej go nie zobaczyła. Jej ostatnie słowa pożegnalne brzmiały: „Bądź wierny!” Słowa te brat Höhne zachował w sercu do samej śmierci.

W wielu wypadkach bracia byli dopiero od niedawna w związku małżeńskim i tylko głęboka miłość do Jehowy i Jezusa Chrystusa pomogła im znieść rozłąkę z najbliższymi. Dwie siostry, wdowy od 33 lat, z wdzięcznością wspominają dawne burzliwe czasy, w których doznały pomocy od Jehowy. Siostra Bühler i siostra Ballreich z Neulosheim koło Spiry wyszły za mąż tuż przed ogłoszeniem zakazu i mniej więcej w tym czasie poznały prawdę. W roku 1940 obu mężów powołano do wojska, a po odmowie podjęcia służby wojskowej aresztowano.

Z Okręgowej Komendy Wojskowej w Mannheimie siostra Ballreich dowiedziała się, że obu braci odwieziono do Wiesbaden, gdzie mieli stanąć przed sądem wojennym. Pod warunkiem, że wpłyną na zmianę przekonań swych mężów, pozwolono siostrom odwiedzić ich. Obie siostry natychmiast pojechały do Wiesbaden. Siostra Bühler pisze:

„Jakież to było smutne spotkanie. Wprost nie do opisania! On [jej mąż] spytał tylko: ‚Po co przyszłaś?’ Powiedziałam mu, że mam na niego wpłynąć. Ale on mnie pocieszał, udzielając mi rad biblijnych, i prosząc, żebym się nie martwiła jak drudzy, którzy nie mają nadziei, lecz żebym z całą ufnością polegała na naszym Wielkim Bogu Jehowie (...) Od młodego pisarza sądowego, który nam towarzyszył do więzienia, dowiedziałyśmy się, że we wtorek odbędzie się główna rozprawa sądowa, na której będziemy mogły być obecne. Pozostałyśmy więc do wtorku w Wiesbaden. Oczekiwałyśmy na ulicy naszych mężów, których jak zbrodniarzy prowadzili przez miasto dwaj uzbrojeni w karabiny żołnierze. Doprawdy, widowisko dla aniołów i ludzi. Biegłyśmy ulicą obok nich aż do Gustav-Freytag Strasse. Byłyśmy obecne na rozprawie. Po niespełna godzinie dwóch nieposzlakowanych i odważnych mężczyzn skazano na śmierć.

„Zaraz po rozprawie pozwolono nam spędzić z nimi jeszcze dwie godziny. Jednakże po opuszczeniu gmachu sądowego błąkałyśmy się po ulicach Wiesbaden, jak dwie zagubione owce.”

Dnia 25 czerwca 1940 roku obie młode siostry otrzymały wiadomość o straceniu mężów przez rozstrzelanie. Ich ostatnie słowa brzmiały: „Jehowa żyje!”

RODZICE I DZIECI STAWIAJĄ NA PIERWSZYM MIEJSCU JEHOWĘ

Wypadek dwóch braci z rodziny Kusserów z Paderborn wzbudził zainteresowanie nie tylko sądów, prokuratorów i obrońców, lecz także szerokich rzesz społeczeństwa. Pouczeni w domu o drogach Jehowy byli zdecydowani nieustraszenie oddać życie za prawdę. Śmierć synów dała matce okazję do mówienia ludziom o zmartwychwstaniu. Trzy miesiące później trzeci brat, Karl, został aresztowany i wtrącony do obozu koncentracyjnego. Cztery tygodnie po zwolnieniu umarł. Rodzina ta składała się z 13 osób; 12 z nich wtrącono do więzienia i skazano łącznie na 65 lat, z czego odsiedzieli 46 lat.

Podobnie jak Kusserowie, cała rodzina Appel z Süderbrarup stawiała sprawy Królestwa Bożego na pierwszym miejscu. Rodzina ta miała niewielką drukarnię. Posłuchajmy, co siostra Appel mówi o tamtych wydarzeniach:

„Kiedy w roku 1937 przez Niemcy przetoczyła się fala masowych aresztowań, późnym wieczorem 15 października zabrano mnie i męża od naszych czworga dzieci. Do mieszkania wtargnęło aż 8 osób (gestapowcy i policjanci). Przeszukano cały dom, od strychu do piwnicy. Potem zabrali nas ze sobą (...) Po skazaniu nas, męża wywieziono do więzienia w Neumünster, a mnie do więzienia kobiecego w Kilonii (...) Na mocy amnestii zostaliśmy zwolnieni w roku 1938 (...) Kiedy wybuchła druga wojna światowa, zdawaliśmy sobie sprawę, co nas czeka, gdyż w zmaganiach wojennych mąż postanowił zachować neutralność. Dokładnie i szczegółowo omówiliśmy wszystko z dziećmi i zwróciliśmy im uwagę na wypowiedzi Biblii o prześladowaniu.

„Na ile pozwalały nam warunki, zaopatrzyliśmy dzieci w odzież. Następnie po zawiadomieniu Okręgowego Sztabu Wojskowego o swej decyzji opartej na zasadach biblijnych w sprawie służby wojskowej, mąż uporządkował swoje sprawy osobiste. W codziennych modlitwach powierzaliśmy nasze troski Jehowie. Wreszcie 9 marca 1941 roku o godzinie 8 rano rozległ się dzwonek u drzwi. Dwóch żołnierzy przyszło zabrać męża. Pozostali za drzwiami, dając mężowi 15 minut na pożegnanie się z rodziną. Syn Walter poszedł już do szkoły. Wezwaliśmy telefonicznie troje pozostałych dzieci oraz siostrę Helenę Green, pracowniczkę naszej drukarni w Suderbrarup. Ostatnia prośba męża brzmiała: ‚Zaśpiewajcie mi jeszcze pieśń: „Wszyscy, co wierni, wszyscy oddani, nie znają lęku ni trwóg”’. Chociaż słowa dławiły nas w gardle — śpiewaliśmy. Po modlitwie weszli żołnierze i zabrali męża. Dzieci widziały ojca po raz ostatni. Odwieziono męża do Lübeck, gdzie wyższy oficer przez długi czas przekonywał go po ojcowsku, żeby przyjął mundur. Ale dla męża nie mogło już być powrotu, ponieważ niezmienne prawo Jehowy zakorzeniło się głęboko w jego sercu (...)

„Rano dnia 1 lipca 1941 roku urzędnik policji wręczył mi (...) zawiadomienie o konfiskacie naszego samochodu osobowego, jako własności komunistycznej, oraz o zamknięciu przez gestapo naszej drukarni. Następnie wręczył mi drugie pismo następującej treści: ‚Dnia 3 lipca 1941 roku rano należy przyprowadzić dzieci do ratusza. Należy też przynieść odzienie i obuwie dzieci.’ Był to dla mnie ciężki cios.

„Dnia 3 lipca 1941 roku przyszli do nas pracownicy zakładu wychowawczego z upoważnieniem zabrania dzieci. Urzędniczka, która przyszła po moje dwie dziewczynki, 15-letnią Christę i 10-letnią Waltraud, powiedziała mi: ‚Wiedziałam już od kilku tygodni, że będę musiała zabrać Pani dzieci. Myśl, że muszę odebrać dzieci porządnej rodzinie, od wielu nocy nie daje mi spać. Ale muszę to zrobić.’

„Niektórzy znajomi nie ukrywali swego oburzenia. Wtedy natychmiast odpowiedni urząd puścił w obieg następujące ostrzeżenie: ‚Ktokolwiek by coś mówił na temat rodziny Appel, będzie uważany za wywrotowca’. Na wszelki wypadek przysłano trzech policjantów, którzy nadzorowali zabieranie mi dzieci (...) Oczywiście o podjętych krokach co do dzieci i zakładu powiadomiono męża, licząc na to, że zmieni swą decyzję. W związku z tym codziennie robiono mu zarzuty, że postępuje nieuczciwie i niesumiennie, pozostawiając rodzinę w takim stanie. Mąż napisał do nas bardzo serdeczny list, w którym powiadomił nas, że następnego dnia wcześniej wstał, upadł na kolana i w modlitwie poruczył swoją rodzinę opiece Jehowy (...).

„W dniu, w którym zabrano mi dzieci, otrzymałam wezwanie do Najwyższego Sądu Wojennego Rzeszy w Berlinie-Charlottenburgu. Naczelny prokurator Rzeszy żądał ode mnie, żebym namówiła męża do włożenia munduru. Gdy odmówiłam, opierając się na Biblii, krzyknął wściekły: ‚Wobec tego zostanie ścięty!’ Gdy mimo to poprosiłam go o widzenie z mężem, nie odpowiedział nic, ale zadzwonił po żołnierza, który mnie przyprowadził. Ten żołnierz sprowadził mnie piętro niżej, gdzie siedziało kilku oficerów o lodowatym wyrazie twarzy, obrzucając mnie masą oskarżeń. Kiedy wychodziłam, jeden z nich podszedł do mnie wziął mnie za rękę i powiedział: ‚Pani Appel, postępuje pani słusznie, niech się pani dalej tak trzyma, jak dotąd.’ Byłam naprawdę zaskoczona. Ważne było jednak to, że mogłam porozmawiać z mężem.

„Podczas mojej bytności w Berlinie naziści sprzedali nasze przedsiębiorstwo. Byłam zmuszona podpisać umowę kupna, w przeciwnym razie bowiem — jak mi powiedziano — wtrącono by mnie do obozu koncentracyjnego.

„Zanim skazano męża na śmierć, odwiedziłam go jeszcze kilka razy w Berlinie. Obrońca wyraził się o nim: ‚Budowano mężowi złote mosty, ale on nie chciał przejść przez nie’. Mąż na to odrzekł: ‚Opowiedziałem się za Jehową i Jego Królestwem i nie zmienię swej decyzji’.

„Męża stracono 11 października 1941 roku przez ścięcie. W ostatnim liście, napisanym kilka godzin przed śmiercią, mąż zwrócił się do nas takimi słowami: ‚Kiedy ten list dotrze do was, moja kochana Mario i moje czworo dzieci, Christo, Walterze, Waltraut i Wolfgangu — będzie już po wszystkim i ja odniosę zwycięstwo przez Jezusa Chrystusa. Z całego serca życzę Wam szczęśliwego wejścia do Królestwa Jehowy. Pozostańcie wierni! Jutro rano pójdzie tą samą drogą co ja, trzech młodych braci, którzy siedzą tu obok mnie. Ich oczy promienieją.’

„Krótko potem wyrzucono mnie z mieszkania w Süderbrarup. Meble zostały ulokowane w pięciu różnych miejscach. A ja, całkowicie zubożała, zamieszkałam u mojej matki.

„Mego syna Waltera zabrano ze szkoły do zakładu wychowawczego. Oddano go na praktykę do drukarni w Hamburgu. W roku 1944, chociaż miał dopiero 17 lat, powołano do wojska. Jakimś cudownym sposobem wcześniej zdobył książkę pt. Harfa Boża, którą czytał w swojej izdebce na poddaszu podczas długich bombardowań nocnych. Dużo się z niej nauczył i zapragnął oddać się Jehowie. Po wielu trudnościach, w noc sylwestrową z roku 1943 na 1944 udało mu się dotrzeć do Malenty, gdzie po kryjomu, w zaciemnionej pralni został ochrzczony (...).

„Po kryjomu zawiadomił mnie o tym. Na ulicach Hamburga czekałam na niego długie godziny, ponieważ nie wolno mi było spotykać się z dziećmi.

„Aby go pokrzepić, mogłam mu powiedzieć, że otrzymałam list od braci z obozu Sachsenhausen, którzy słyszeli o naszym losie. Brat Ernst Seliger pisał, że wieczorami, kiedy w obozie panuje cisza, bracia ze wszystkich narodowości w liczbie kilkuset, klękają przed Jehową do modlitwy i zanoszą prośby również za nami. Później przymusowo przydzielono syna do jednostki wojskowej w Prusach Wschodnich. Na siarczystym mrozie kazano mu się rozebrać i włożyć mundur, czego jednak nie uczynił. Przez 48 godzin nie dano mu ciepłego posiłku. Ale mój syn pozostał nieugięty.

„W Hamburgu pożegnaliśmy się. Oświadczył mi wtedy, że zamierza pójść w ślady ojca. Po sfałszowaniu papierów, dodając mu więcej lat, niż faktycznie miał stracono go po siedmiu miesiącach bez rozprawy sądowej. Prawnie znajdował się jeszcze pod ochroną jako niepełnoletni.

„Pewnego dnia przyszedł do mnie policjant z Süderbrarup i odczytał mi wiadomość od policji z Prus Wschodnich. Nie dostałam do ręki żadnego papierka. Nigdy się nie spodziewałam, że mój syn będzie musiał pójść tą samą drogą, co ojciec; przecież był jeszcze młodociany, a wojna zbliżała się ku końcowi. Mimo wielkiego bólu z powodu śmierci syna zwróciłam się do Jehowy z modlitwą dziękczynną. Mogłam jedynie wypowiedzieć słowa: ‚Dzięki Ci, Panie Jehowo, że zginął dla Ciebie’.

„W roku 1945 nastąpił wielki przewrót. Ku mej wielkiej radości troje dzieci wróciło do domu. Dwoje najmłodszych trzy lata wcześniej zabrano z zakładu wychowawczego i oddano pod opiekę pewnego dyrektora Urzędu Pośrednictwa Pracy na wychowanie w duchu nazistowskim. Wolno mi było odwiedzać ich tylko raz na 14 miesięcy i rozmawiać z nimi przez kilka godzin pod nadzorem. Mimo to dziewczynki zdołały mi szepnąć, że troskliwie przechowują mały Testament, który czytają, kiedy są same; jedna nasłuchuje przy drzwiach, a druga czyta na głos. Jakże mnie uszczęśliwiła ta wiadomość!

„Teraz, w roku 1945, wierni bracia zaczęli wracać z niewoli. Do Flensburga przypłynął statek na którym było wiele braci i sióstr, przeważnie ze wschodu. Zaraz rozpoczęła się energiczna działalność. Poznałam wtedy mego obecnego męża, brata Józefa Scharnera. Jego też pozbawiono wolności na dziewięć lat. Oboje przeżyliśmy bardzo ciężkie czasy i naszym wspólnym pragnieniem jest: służyć Jehowie ze wszystkich sił przez cały pozostały czas.”

NAWET W CELI ŚMIERCI CZYNIONO UCZNIÓW

Po prostu nie chce się wierzyć, że można czynić uczniów jeszcze w celi śmierci. Jednakże brat Massors donosi o takim zdarzeniu w liście do żony, pisanym 3 września 1943 roku.

„Chcę ci teraz coś napisać o Antonie Rinkerze. W latach 1928, 1930 i 1932, jak wiesz, byłem w Pradze [jako pionier]. Wygłoszono w tym czasie wiele wykładów i zasypano miasto literaturą biblijną. Spotkałem wtedy agitatora politycznego, Antonia Rinkera. Długo z nim rozmawiałem. Nabył sobie Biblię i kilka książek. Oświadczył mi jednak, że musi się starać o utrzymanie rodziny i dlatego na razie nie będzie miał czasu na studiowanie tych rzeczy, zaznaczył jednak, że jego krewni wprawdzie nie chodzą do kościoła, ale są bardzo religijni.

„Mniej więcej w latach 1940-1941, jak to często bywało, dano mi do celi nowego więźnia. Wchodzi bardzo przygnębiony, jak zresztą wszyscy na początku. Dopiero po zamknięciu celi każdy nagle uświadamia sobie, gdzie się znajduje. ‚Nazywam się Anton Rinker i pochodzę z Pragi’, oświadczył nowo przybyły. Poznałem go natychmiast i powiedziałem: ‚Anton, tak Anton, nie poznajesz mnie?’ ‚Zdaje się, że cię skądś znam (...)’ Dopiero jednak po dłuższej chwili przypomniał sobie, że byłem u niego w latach 1930-1932 i że przy tej okazji nabył ode mnie Biblię i książki. ‚Co? Ty jesteś tu za swą wiarę?’ — powiedział Anton — ‚Nie potrafię tego pojąć; przecież nie zrobiłby tego żaden duchowny. W co ty właściwie wierzysz?’ Zaraz się o tym dowiedział.

„‚Ale dlaczego duchowni nam tego nie mówią?’ — zapytał. „Przecież to prawda! Teraz wiem, dlaczego musiałem trafić do tego więzienia. Muszę ci powiedzieć, kochany Franz, że zanim mnie wprowadzono do tej celi, prosiłem Boga, żeby mnie skierował do człowieka wierzącego, w przeciwnym razie bowiem chyba odebrałbym sobie życie. (...)’

„Mijały tygodnie i miesiące. W końcu Anton oświadczył: ‚Zanim pożegnam się z tym światem, chciałbym, żeby z pomocą Boga prawda dotarła do żony i dzieci, wówczas odszedłbym spokojnie (...).’ Niespodziewanie nadszedł wtedy list, w którym można było m.in. przeczytać:

„(...) Wielka byłaby nasza radość, gdybyś mógł przeczytać Biblię i książki, które nabyłeś przed laty od tego Niemca. Wszystko się sprawdza, co jest napisane. To jest prawda, na którą nigdy nie mieliśmy czasu.”