Przejdź do zawartości

Przejdź do spisu treści

Wenezuela

Wenezuela

Wenezuela

PODRÓŻ po Wenezueli dostarcza niemal tylu wrażeń, co wyprawa dookoła świata. Co można w tym kraju zobaczyć? Indianina z dzidą w ręku polującego w dżungli. Strojną seniorę robiącą zakupy w luksusowym butiku. Gości na wieczornej fieście, tańczących afrykańskie rytmy przy wtórze bębnów. Chłopca, który zagania owce, otulając się swym poncho dla ochrony przed zimnym górskim wiatrem. A także przeszło 71 000 Świadków Jehowy — młodych i starych, pochodzących z różnych grup społecznych — pilnie zajętych opowiadaniem innym o prawdziwym Bogu i Jego Królestwie.

Większość mieszkańców Wenezueli to potomkowie Indian, Hiszpanów i Afrykanów. Znaczną część społeczeństwa stanowią imigranci przybyli po drugiej wojnie światowej z Europy — z Włoch, Portugalii i Hiszpanii. Na obserwatorach duże wrażenie robi też to, że wszędzie spotyka się mnóstwo młodych ludzi.

Wenezuela leży na północnym wybrzeżu Ameryki Południowej i jest krajem zadziwiających kontrastów. Chłodzony tropikalnym wietrzykiem brzeg Morza Karaibskiego, mający 2800 kilometrów długości, kontrastuje z ośnieżonymi górami i bujną dżunglą. Są też rozległe równiny zwane llanos oraz zachwycająco piękne wodospady, takie jak Cuquenán o wysokości 600 metrów i najwyższy na świecie Salto Angel, który tworzy podziemna rzeka wypływająca z masywu stołowego i spadająca w dół z wysokości 979 metrów. Stołeczne czteromilionowe Caracas to nowoczesna metropolia z atrakcyjnymi centrami handlowymi, połączona z resztą kraju siecią dobrych dróg. Ale na wzgórzach otaczających to zamożne miasto setki tysięcy ludzi mieszka w nielegalnie skleconych chatkach.

Religia w Wenezueli

Ogromna większość Wenezuelczyków to katolicy, lecz Kościół nie rozporządza już taką władzą nad ludźmi, jak kiedyś. Miejscowi Indianie, choć wielu z nich oficjalnie jest katolikami, mają własne obrzędy i przesądy, podobnie jak potomkowie Afrykanów. Dużą popularnością cieszą się tu czary i spirytyzm. Sporo ludzi nosi amulety z obawy przed „złym okiem”. Ponadto wielu wyznawców ma María Lionza, której kult przypomina praktyki wudu. Rozrastają się też ewangeliczne grupy religijne.

Znaczną rolę w życiu wenezuelskich katolików odgrywają „święci” i „madonny”. Każda okolica ma własnego „świętego” lub „madonnę”. W większości domów wiszą obrazy religijne. Gdzieniegdzie w celu odpędzenia złych duchów wiesza się nad drzwiami wejściowymi sadzonki roślin lub dla zapewnienia domowi ochrony kładzie się na stole Biblię otwartą na Psalmie 91.

Obok obrazu ulubionego „świętego” często znajduje się wizerunek Simóna Bolívara, który wyzwolił spod panowania hiszpańskiego Wenezuelę i cztery inne kraje Ameryki Południowej. Darzy się go ogromnym szacunkiem, toteż jego imieniem nazwano w Wenezueli międzynarodowy port lotniczy, uniwersytet, aleję, miasto i stan. Również tutejszy pieniądz to boliwar. W każdym mieście w Wenezueli jest rynek, który prawie zawsze nosi nazwę placu Bolívara. Nieraz widzi się też przypisywane mu wypowiedzi starannie wykaligrafowane na ścianach budynków użyteczności publicznej.

Przy tym wszystkim jednak Wenezuelczyków wyróżnia głęboki szacunek dla Boga i głośno wyrażane zaufanie do Biblii. Rzadko kiedy wyśmiewają się z kogoś, kto chce rozmawiać o sprawach duchowych. Dzięki tej gotowości do słuchania można tu znaleźć żyzną glebę pod zasiew ziarna prawdy o Jehowie Bogu i Jego zamierzeniach.

Kobiety przejawiające prawdziwie misjonarskiego ducha

Kiedy spora część świata wciąż próbowała zaradzić skutkom pierwszej wojny światowej, a w Europie Adolf Hitler przygotowywał następną katastrofę, Kate Goas i jej córka Marion z Teksasu w USA, będące Świadkami Jehowy, postanowiły w większym zakresie rozgłaszać biblijne orędzie o pokoju. Napisały do Biura Głównego Towarzystwa Biblijnego i Traktatowego — Strażnica w nowojorskim Brooklynie i zapytały, gdzie byłyby najbardziej przydatne. Wyjaśniły też, że znają hiszpański. Dokąd je skierowano? Do Wenezueli.

Przypłynęły tu statkiem w roku 1936 i wynajęły pokój w stołecznym Caracas, zamieszkanym wówczas przez około 200 000 osób. Prawie 10 lat wcześniej do Wenezueli dotarli już inni Badacze Pisma Świętego — jak nazywano wtedy Świadków Jehowy — i w głównych miastach rozpowszechnili tysiące traktatów biblijnych, ale nie pozostali w tym kraju. Tymczasem Kate Goas z córką nie przyjechały tu tylko na krótką wizytę. Chociaż Kate była subtelna i delikatna, w pracy od drzwi do drzwi dźwigała ogromną torbę literatury i gramofon. Wraz z córką krok po kroku opracowywały całe Caracas. Kiedy już tego dokonały, przeniosły się w głąb kraju, odbywając długie podróże autobusem po zakurzonych, polnych drogach. Głosiły w Quiriquire, El Tigre i Ciudad Bolívar na wschodzie kraju oraz w Maracaibo na zachodzie.

Jednakże w lipcu 1944 roku musiały wrócić do USA, ponieważ Marion nabawiła się malarii. W liście do Towarzystwa z dnia 2 sierpnia 1944 roku Kate Goas napisała: „Rozpowszechniłyśmy mnóstwo literatury (...) Dałyśmy świadectwo właściwie w całej republice i dalej odnajduje się tam ludzi, którzy lubią czytać nasze publikacje i przyjmują je za każdym razem, gdy się ich odwiedzi (...) W Caracas po dwuipółletnim okresie nieustannego świadczenia siedem osób — sześć sióstr i jeden brat — opowiedziało się po stronie prawości i dało się ochrzcić (...) Grupa ta ogromnie się cieszy z nabycia chrześcijańskiej wiedzy o Jehowie i Jego Królestwie (...) W całym Caracas bez przerwy daje się piękne świadectwo, a nasza literatura jest dobrze znana (...) Oddana Jego Teokracji Kate Goas”. Wspomniany tu „jeden brat” to młody Rubén Araujo, o którym później dowiemy się nieco więcej. (Warto zaznaczyć, że cała siódemka ochrzczona przez siostrę Goas została zanurzona ponownie w roku 1946 przez brata, zgodnie z biblijnym wzorcem, według którego chrztu dokonują tylko mężczyźni cieszący się uznaniem Jehowy).

Zakładanie fundamentu pod rozwój działalności ewangelizacyjnej

Mniej więcej w tym czasie, gdy Kate Goas napisała swój list do Towarzystwa, w Brooklynie planowano wysłać do Wenezueli misjonarzy wyszkolonych w Biblijnej Szkole Strażnicy — Gilead. Nathan Knorr i Fred Franz, ówczesny prezes i wiceprezes Towarzystwa Strażnica, często podróżowali do Ameryki Łacińskiej, by położyć tam fundamenty pod intensywną działalność misjonarską. Do Wenezueli zamierzali się udać w roku 1946. Przydział do tego kraju otrzymało już troje misjonarzy po Szkole Gilead, ale wciąż nie mieli wiz. Kto zajmie się organizacją wizyty prezesa w dniach od 9 do 12 kwietnia 1946 roku?

W tym celu wysłano nieco wcześniej jednego z owych trzech misjonarzy, otrzymał bowiem wizę turystyczną. Przyleciał samolotem i zatrzymał się w domu gościnnej Jeanette Atkins, która poznała prawdę od Kate Goas. Ale trzy tygodnie później zniknął w tajemniczych okolicznościach. Gospodyni i przyjaciele dopytywali się o niego na policji i w liniach lotniczych, aż wreszcie odkryli, że w przypływie nostalgii wrócił do USA.

Przedtem jednak bracia Knorr i Franz złożyli grupie w Wenezueli bardzo owocną wizytę. Rubén Araujo wspomina, że w dniu ich przyjazdu odbyło się zebranie na patio u Jeanette Atkins, gdzie przemówień gości wysłuchały 22 osoby.

Wśród obecnych był Pedro Morales, odnoszący się do dobrej nowiny ze szczerym entuzjazmem. Potem opowiadał: „Pod koniec lat trzydziestych Kate Goas i jej córka wręczyły mi na głównym targu w Maracaibo książkę Bogactwo. Kilka lat później zacząłem ją czytać i dzięki niej poznałem Biblię. Kiedy doszedłem do części mówiącej o opatrywaniu znakiem na czole tych, którzy na to zasługują, ogarnął mnie ogromny zapał (Ezech. 9:4). Postanowiłem wtedy poszukać ludzi mających taką literaturę. Znalazłem cztery osoby, które kiedyś otrzymywały książki od pewnego człowieka z Trynidadu. Co wieczór spotykaliśmy się, by studiować książkę Bogactwo, za każdym razem u kogoś innego”.

Kiedy Pedro dostał zaproszenie do odległego o 700 kilometrów Caracas na spotkanie zorganizowane z okazji wizyty brata Knorra, wraz z przyjacielem zdecydował się odbyć tę podróż. Musiał jednak pokonać kilka przeszkód. Pedro opowiadał dalej: „Żona była w ciąży i właśnie miała pierwsze bóle, a na dodatek samodzielnie prowadziłem interes. Co zrobić? Sprowadziłem do żony położną, a zakład cukierniczy zostawiłem na głowie trójki naszych dzieci w wieku 14, 12 i 10 lat. Potem ruszyliśmy w uciążliwą podróż do Caracas autobusem, który jechał dwa dni nie utwardzonymi drogami”. Ileż radości sprawiło mu spotkanie się ze Świadkami w Caracas! Podczas pobytu w stolicy odebrał telegram z Maracaibo: „Żona czuje się dobrze, dziecko jeszcze lepiej. Pilnuję interesu. Justo Morales”. Niespodziewanie przyjechał z Kolumbii jego rodzony brat i wszystkim się zajął.

Pierwszego dnia tych specjalnych spotkań w Caracas brat Franz wygłosił przemówienie „Świadkowie Jehowy w piecu ognistym”. Następnie brat Knorr rozwinął ten sam temat, a brat Franz służył jako tłumacz. Był to niezwykle pouczający wykład. Kierował uwagę na to, czego według Biblii chrześcijanie mogą oczekiwać ze strony świata, i szczegółowo opowiadał o zaciekłych prześladowaniach Świadków Jehowy w Europie podczas drugiej wojny światowej.

Nazajutrz w zbiorniku wodnym u stóp wodospadu w Los Chorros odbył się chrzest. Zgłosiło się do niego dziesięć osób, wśród nich Winston Blackwood (który zetknął się z siostrą Goas w Quiriquire) i jego syn Eduardo, Horacio Mier y Terán i jego młodszy brat Efraín, a także Pedro Morales, Gerardo Jessurun z Surinamu, Israel Francis i José Mateus.

Pedro Morales i dwaj inni bracia z zachodniej części kraju nie posiadali się z radości, gdy brat Knorr oznajmił, że Towarzystwo pośle misjonarzy do Maracaibo, kiedy tylko uzyska zezwolenie władz. Sam Pedro został pionierem stałym i pełnił tę służbę aż do śmierci.

Pobudzani miłością do prawdy biblijnej

Zanim do Wenezueli dotarli misjonarze, bruklińskie Biuro Główne Towarzystwa otrzymywało sprawozdania od niedużej grupki założonej przez siostrę Goas. Ta garstka głosicieli nie miała do dyspozycji zbyt wiele literatury. Zainteresowanym często tylko wypożyczano książki. Ze sprawozdania nadesłanego w marcu 1946 roku wynikało, że w Wenezueli działa dziewięciu głosicieli dobrej nowiny, a opiekuje się nimi Josefina López — najaktywniejsza z grupy.

Rubén Araujo wspomina, jaki piękny przykład dawała siostra López: „Miałem wtedy kilkanaście lat (...) Josefina López, matka czterech synów i dwóch córek, entuzjazmowała się tym, co jej mówiła siostra Goas. Prawie codziennie odwiedzałem ją po szkole i rozmawialiśmy o nowo poznawanych przez nią prawdach. Chociaż jako gospodyni, miała mnóstwo zajęć, każdego dnia po obiedzie, gdy mąż i starsi synowie wracali do pracy, wyruszała głosić od domu do domu i na studia biblijne. Była dla nas wszystkich wzorem i przejawiała prawdziwie pionierskiego ducha, spędzając w służbie 60 do 70 godzin miesięcznie. Po 40 latach dalej można spotkać w Caracas jej żywe listy polecające”.

Do tamtej pierwszej grupki należała też wdowa Domitila Mier y Terán. Zawsze pociągały ją sprawy duchowe. Lubiła czytać Biblię swego ojca, a gdy umarł, przeszukała jego dom, by ją znaleźć. Było to wszystko, co chciała po nim mieć. Odnalazła właściwie tylko fragment Biblii, gdyż reszta uległa zniszczeniu wskutek niewłaściwego używania. Ale nawet tę część ogromnie ceniła i korzystała z niej dopóty, dopóki w końcu nie było jej stać na kupienie sobie całej nowej Biblii. Pewnego dnia przyjaciółka, która dostała książkę Pojednanie (wydaną przez Towarzystwo), przyniosła ją Domitili, mówiąc, że będzie miała dla niej — miłośniczki Biblii — większą wartość. Domitila szczerze pragnęła odnaleźć wydawców tej książki, toteż odwiedziła adwentystów oraz inne ugrupowania protestanckie. Wreszcie zapukała do jej drzwi Kate Goas i uradowana Domitila od razu zgodziła się studiować z nią Biblię. Dwaj jej synowie, ochrzczeni podczas pierwszej wizyty braci Knorra i Franza, usługiwali później jako nadzorcy obwodu, a trzeci, Gonzalo — jako starszy zboru. Natomiast inny syn, Guillermo, chociaż był w domu, gdy po raz pierwszy zjawiła się u nich Kate Goas, dał się ochrzcić dopiero w roku 1986.

„A wy jak długo macie zamiar tu zostać?”

Dnia 2 czerwca 1946 roku, wkrótce po wizycie brata Knorra, przybyli do Wenezueli pozostali dwaj misjonarze skierowani do tego kraju. Byli to Donald Baxter i Walter Wan. W Caracas przywitał ich młody Rubén Araujo. Spoglądając na nich podejrzliwie, bo zapewne miał w pamięci historię poprzedniego misjonarza, zapytał łamaną angielszczyzną: „A wy jak długo macie zamiar tu zostać?”

W tym samym dniu, w którym przylecieli misjonarze, Rubén zorganizował studium Strażnicy. Starał się stosować do zaleceń brata Franza. Robił, co mógł, ale właściwie tylko on brał udział w tym zebraniu. Najpierw odczytywał pytanie, potem udzielał odpowiedzi, a później odczytywał akapit. Pamiętał, że zebranie nie powinno trwać dłużej niż godzinę, toteż posłusznie zakończył je w wyznaczonym czasie, choć z całego artykułu omówił zaledwie 17 akapitów. Stopniowo dzięki cierpliwości nabył doświadczenia.

Rozmyślając dziś nad nagłym wyjazdem pierwszego misjonarza, Rubén Araujo dodaje: „Pustkę, jaką po sobie zostawił, wkrótce wypełnili dwaj inni absolwenci Gilead. Owi misjonarze, mający pomagać nam w wenezuelskiej Macedonii, okazali się darem od organizacji Jehowy, z którego bardzo się cieszyliśmy” (por. Dzieje 16:9, 10). Brat Knorr powiedział wcześniej do brata Baxtera: „Wytrwaj tam, choćby cię to miało zabić!” Nic takiego się jednak nie stało i niemal 50 lat później brat Baxter dalej usługuje w Wenezueli.

Dostosowanie się do nowego otoczenia

Pierwszy dom misjonarski w Caracas znajdował się przy ulicy Bucares 32, w części miasta nazywanej El Cementerio. Właśnie tam 1 września 1946 roku otwarto Biuro Oddziału, a sługą oddziału został Donald Baxter. Tamtejsze warunki bytowe trudno nazwać idealnymi. Dom stał przy nie utwardzonej drodze i nie miał bieżącej wody. Łatwo zrozumieć, jak ucieszyli się misjonarze, gdy w 1949 roku Biuro Oddziału i dom misjonarski przeniesiono z El Cementerio (cmentarz) do El Paraíso (raj), gdzie była już bieżąca woda.

Brat Baxter pamięta, ile kłopotów początkowo sprawiał misjonarzom język i jak byli tym sfrustrowani. Bardzo chcieli wykorzystać wiadomości zdobyte w Gilead i pomagać innym ludziom, ale gdy przybyli na miejsce, nie potrafili się z nimi porozumieć. Niemniej tę przejściową trudność usunęły w cień wspaniałe rezultaty działalności w terenie. Brat Baxter tak wspomina pierwszą służbę na ulicy: „Postanowiliśmy wyruszyć do dzielnicy w centrum miasta zwanej El Silencio i sprawdzić, co z tego wyniknie. Mój współpracownik Walter Wan stanął na jednym rogu, a ja na drugim. Bardzo zaciekawiło to przechodniów, gdyż nigdy przedtem czegoś takiego nie widzieli. Właściwie nie musieliśmy nic mówić. Ludzie stawali w kolejkach, by dostać czasopismo. Cały nasz zapas rozpowszechniliśmy w ciągu 10—15 minut. Jakże inaczej wyglądało to w Stanach!” Walter Wan powiedział: „Po podliczeniu ze zdumieniem stwierdziłem, że przez te cztery dni pełne wrażeń, w ciągu których wzorem Jezusa i apostołów wysławialiśmy Jehowę na ulicach i placach, rozpowszechniłem 178 książek i Biblii”.

Pierwsze sprawozdanie nadesłane przez Biuro Oddziału do Biura Głównego w Brooklynie w Nowym Jorku informowało o działalności 19 głosicieli, w tym dwóch misjonarzy oraz czterech pionierów stałych, którymi byli: Eduardo Blackwood, Rubén Araujo, Efraín Mier y Terán i Gerardo Jessurun. Eduardo Blackwood podjął służbę pionierską w miesiącu wizyty brata Knorra, a pozostała trójka wkrótce potem. W głębi kraju działało dziewięciu głosicieli. Winston i Eduardo Blackwoodowie mieszkali w El Tigre i udawali się głosić zarówno na południe aż do Ciudad Bolívar, jak i na wschód — na przykład do obozów naftowców niedaleko miejscowości Punta de Mata i Maturín. Pedro Morales i inni głosili w Maracaibo. W obozach naftowców w Cabimas i Lagunillas na wschodnim wybrzeżu jeziora Maracaibo świadczyli Gerardo Jessurun, Nathaniel Walcott i David Scott. Później dołączył do nich Hugo Taylor, który w roku 1995 dalej usługiwał jako pionier specjalny. Wspólnymi siłami opracowywali rozległe połacie kraju. Brat Baxter i Wan wkrótce sami się przekonali, jak wygląda ta działalność.

Odwiedzenie wszystkich grup

W październiku i listopadzie 1947 roku dwaj misjonarze odbyli podróże na zachód i na wschód kraju, aby ustalić, jak można by pomóc działającym tam grupkom. Postawili sobie za cel zorganizować je w zbory. „Podróżowaliśmy autobusem, co w Wenezueli było nie lada przeżyciem” — wspomina brat Baxter, uśmiechając się na myśl o tamtej pamiętnej wyprawie. „Siedzenia w autobusach były wąskie i ciasno ustawione, gdyż większość Wenezuelczyków jest niewysoka, toteż my, Amerykanie, nie mieliśmy gdzie podziać nóg. Na dachu autobusu obok bagaży podróżnych nierzadko widziało się łóżka, maszyny do szycia, stoły, kurczaki, indyki i banany. Jeżeli ktoś jechał niedaleko, nie trudził się, by kurczaki lub drobniejsze przedmioty włożyć na dach, lecz wnosił je do autobusu i umieszczał jedne na drugich w przejściu między siedzeniami. Autobus się zepsuł, więc przez kilka godzin czekaliśmy na następny, tkwiąc na pustkowiu, gdzie oprócz kaktusów były tylko kozy. A potem jeszcze zabrakło paliwa”.

Odwiedzili cztery miejscowości, a w każdej zastali mniej więcej dziesięć osób, które spotykały się w prywatnych mieszkaniach. Misjonarze pokazali im, jak prowadzić zebrania, jak regularnie wysyłać do Biura Oddziału sprawozdania z działalności i jak zaopatrywać się w literaturę potrzebną do głoszenia.

W El Tigre brat Baxter zauważył, że Alejandro Mitchell, jeden z tamtejszych nowych braci, dość dosłownie potraktował zachętę z Ewangelii według Mateusza 10:27, by głosić z dachów. Na dachu swego domu zainstalował głośnik i codziennie przez jakieś pół godziny odczytywał wybrane fragmenty książki Dzieci, Nowy świat bądź innych publikacji Towarzystwa Strażnica. Wzmacniacz nastawiał tak głośno, że było go słychać kilka przecznic dalej. Nic dziwnego, iż denerwowało to sąsiadów. Poradzono mu, by zrezygnował z głośnika i głosił od domu do domu.

Wyprawa mająca na celu odwiedzenie różnych niewielkich grup przyniosła wspaniałe rezultaty. W ciągu dwumiesięcznej podróży bracia ochrzcili 16 osób.

Misjonarze przybywają do Maracaibo

Maracaibo leży na północnym zachodzie kraju i jest drugim co do wielkości miastem Wenezueli. Słynie z upałów i wysokiej wilgotności powietrza. Jest też stolicą wenezuelskiego przemysłu naftowego. Nowe dzielnice jaskrawo kontrastują ze starą częścią miasta, usytuowaną w pobliżu portu. Jej wąskie uliczki i domy w stylu kolonialnym niewiele się zmieniły od ubiegłego stulecia.

Dnia 25 grudnia 1948 roku do Maracaibo przybyło statkiem towarowym sześciu misjonarzy. Zeszli na ląd w ciepłych zimowych ubraniach, przypłynęli bowiem prosto z zimnego Nowego Jorku. Do grupy tej należała ochrzczona w roku 1918 Ragna Ingwaldsen, która dalej jest pionierką w Kalifornii, Bernice Greisen (obecnie „Bun” Henschel z rodziny Betel w głównym ośrodku działalności Świadków Jehowy), Charles i Maye Vaile’owie, Esther Rydell (przyrodnia siostra Ragny) i Joyce McCully. Wszystkich przyjęło w swym domku małżeństwo, które od niedawna nawiązało kontakt ze Świadkami. Spoceni misjonarze rozmieścili tam najlepiej, jak potrafili, 15 skrzyń i 40 kartonów publikacji. Dopóki nie znaleźli i nie wynajęli budynku, w którym urządzili dom misjonarski, czworo spało w hamakach, a dwoje na kartonach z książkami.

Ragna wspomina, że dla Maracuchos, jak się nazywa mieszkańców Maracaibo, cała szóstka wyglądała osobliwie. Część była wysoka i miała jasne włosy. „Kiedy głosiliśmy od domu do domu, nierzadko krok w krok za nami szło nawet dziesięcioro nagich dzieci, które słuchały, jak dziwnie mówimy ich językiem” — opowiadała później Ragna. „Każde z nas znało co najwyżej kilkanaście słów hiszpańskich, ale gdy dzieci się z nas śmiały, po prostu śmialiśmy się razem z nimi”. Kiedy misjonarze przyjechali do Maracaibo, było w tym mieście zaledwie czworo głosicieli. Na początku roku 1995 w 51 zborach działało ich tam 4271.

Wysłuchana modlitwa

Dom, w którym tak serdecznie przyjęto szóstkę misjonarzy, należał do Benita i Victorii Riverów. Benito otrzymał od Juana Maldonada, pioniera z Caracas, książkę „Przybliżyło się Królestwo”. Gdy nieco później Pedro Morales przyszedł zaproponować mu studium, zgodził się na nie z ogromną radością. Zaczął nie tylko studiować, ale też od razu chodzić na zebrania miejscowej małej grupy. Zachęcił do tego również żonę, mówiąc, że śpiewa się tam piękne pieśni — a ona lubiła śpiewać. Przychodziła więc razem z nim, lecz nie wszystko rozumiała, toteż często zdarzało jej się zasnąć.

Pewnego wieczora Benito, myśląc, że żona śpi, modlił się w domu na głos i prosił, by Jehowa udzielił jej zrozumienia. Podsłuchała tę modlitwę i była nią do głębi poruszona. Gdy w roku 1955 Benito umarł, Victoria została pionierką stałą, a potem specjalną.

Głoszenie na wsiach wokół Maracaibo

W okolicach Maracaibo prawdę poznał między innymi ojciec Rebeki (obecnie Rebeca Barreto). Miała zaledwie pięć lat, gdy Gerardo Jessurun zaczął z nim studiować Biblię. Ojciec Rebeki robił postępy i w roku 1954 dał się ochrzcić. Z dzieciństwa zostały jej w pamięci wspaniałe wspomnienia związane z głoszeniem. „Wynajmowaliśmy autobus i cały zbór wyruszał na tereny wiejskie” — opowiada. „Wieśniacy nie mieli za dużo pieniędzy, ale cenili nasze publikacje. Cóż to był za widok, gdy wieczorem bracia i siostry wsiadali do autobusu z jajkami, dyniami, kukurydzą i żywymi kurczakami, które otrzymali w zamian za literaturę!”

Nie wszędzie jednak byli mile widziani. Siostra Barreto pamięta, że w miejscowości Mene de Mauroa doszło do incydentu: „Kiedy głosiliśmy od drzwi do drzwi, tamtejszy ksiądz katolicki szedł w ślad za nami i darł na strzępy publikacje, które przyjęli ludzie, zakazując im przy tym słuchać Świadków Jehowy. Zebrał pokaźną grupę awanturników, wśród których było wielu młodych ludzi, i tak ich podjudził, że zaczęli nas obrzucać kamieniami. Trafili kilkoro braci i sióstr”. Grupa Świadków szybko udała się o pomoc do prefecto, czyli do burmistrza. Ponieważ miał do Świadków życzliwy stosunek, powiedział księdzu, iż na kilka godzin będzie musiał go zatrzymać w swym biurze, ‛żeby go ochronić przed tymi kaznodziejami’. Tłum pozbawiony przywódcy się rozproszył, a rozradowani Świadkowie przez następne dwie godziny bez przeszkód dawali w miasteczku gruntowne świadectwo.

Dalsza pomoc

Nie sposób było zająć się tak ogromnym terenem bez dodatkowej pomocy. Pracowników przybyło we wrześniu 1949 roku, kiedy to zjawiły się tu nowe absolwentki Szkoły Gilead, aby wziąć udział w żniwie duchowym. Usilnie pragnęły uczestniczyć w tej pracy, co wcale nie znaczy, że przyszło im to łatwo. Kiedy Rachel Burnham dostrzegła przez iluminator kajuty na statku Santa Rosa światła portu, uznała je za najwspanialszy widok w swym życiu. Od wypłynięcia z Nowego Jorku cierpiała na chorobę morską. Chociaż była trzecia nad ranem, w podnieceniu obudziła trzy pozostałe dziewczęta. Jej siostra Inez oraz Dixie Dodd ze swą siostrą Ruby (obecnie Baxter) dobrze zniosły podróż, ale też się ucieszyły, że dotarły na swój nowy teren.

Na spotkanie wyszli im Donald Baxter, Elsa i Bill Hannowie (misjonarze, którzy przybyli w poprzednim roku) oraz Gonzalo Mier y Terán. Wszyscy wsiedli do autobusu jadącego z portu do Caracas. Kierowca chyba chciał, żeby podróż przyprawiała nowicjuszy o gęsią skórkę, i zdecydowanie mu się to udało. W zawrotnym tempie pokonywał jeden ostry zakręt po drugim, często jadąc tuż nad brzegiem przepaści. Siostry po dziś dzień mówią o tej podróży.

Przydzielono im kwatery w Biurze Oddziału połączonym z domem misjonarskim w El Paraíso. Rachel pełniła wiernie służbę misjonarską aż do śmierci w roku 1981, a Inez do roku 1991. Pozostałe osoby z tej grupy w dalszym ciągu lojalnie służą Jehowie.

Dixie Dodd tak wspomina pierwsze miesiące pobytu na nowym terenie: „Strasznie tęskniłyśmy za domem. Ale choćbyśmy chciały, nie mogłyśmy pojechać nawet na lotnisko. Miałyśmy za mało pieniędzy!” Skoncentrowały się więc na tym, co powierzyła im organizacja Jehowy — na pełnieniu służby misjonarskiej w obcym kraju. Z czasem przestały marzyć o powrocie i całym sercem przyłożyły się do pracy.

Nie rozumiani

Większość nowych misjonarzy miała kłopoty z porozumiewaniem się — przynajmniej przez jakiś czas.

Dixie Dodd pamięta, że na samym początku wyjaśniono im między innymi, iż gdy się jest komuś przedstawianym, należy powiedzieć „Mucho gusto”. Tego samego dnia zabrano je na zborowe studium książki. W autobusie przez całą drogę powtarzały sobie: „Mucho gusto. Mucho gusto”. „Ale gdy nas przedstawiano, zupełnie zapomniałyśmy, co mamy mówić!” — opowiada Dixie. Z czasem jednak udało im się to zapamiętać.

Elsa i Bill Hannowie, którzy usługiwali w charakterze misjonarzy od roku 1948 do 1954, długo wspominali niektóre swoje pomyłki. Pewnego razu brat Hanna chciał kupić tuzin białych jajek, ale zamiast o huevos blancos poprosił o huesos blancos (białe kości). Kiedy indziej chciał kupić miotłę. Obawiając się, że nie zostanie zrozumiany, dorzucił jeszcze jeden szczegół: „Do zamiatania el cielo” (co znaczy niebo) zamiast el suelo (podłoga). Właściciel sklepu odrzekł z humorem: „Wysoko pan mierzy”.

Kiedy Elsa, żona Billa, udała się do ambasady, nie poprosiła, by jej paszport przedłużyć (renovar), lecz by go usunąć (remover). „Co się stało? Czyżby pani ten paszport połknęła?” — zapytał urzędnik.

Genee Rogers, misjonarka przybyła tu w roku 1967, była początkowo nieco zniechęcona, bo gdy przedstawiała starannie przećwiczony wstęp, domownik zwracał się do jej towarzyszki: „¿Qué dijo?” (Co ona powiedziała?) Siostra Rogers nie dawała jednak za wygraną, dzięki czemu w ciągu mniej więcej 28 lat służby misjonarskiej pomogła poznać prawdę i zgłosić się do chrztu aż 40 osobom.

Willard Anderson, który wraz z żoną, Elaine, przyjechał z Gilead w listopadzie 1965 roku, otwarcie przyznaje, że nauka języka obcego nigdy mu nie szła. Zawsze chętnie się śmieje z własnych pomyłek, toteż mówi: „W szkole podstawowej sześć miesięcy uczyłem się hiszpańskiego, dopóki nauczyciel nie wymusił na mnie obietnicy, że już nigdy nie będę chodził na jego lekcje!”

Ale dzięki duchowi Jehowy, wytrwałości i poczuciu humoru misjonarze szybko przyswoili sobie nowy język.

Nawet domy noszą imiona

Nowością dla misjonarzy był nie tylko język. Musieli też inaczej notować sobie domy, do których chcieli zawitać ponownie. W tamtych czasach wiele budynków w Caracas nie miało numerów, lecz nazwy wybrane przez gospodarzy. Siedziby ludzi należących do klasy zamożniejszej są znane jako quintas i często noszą imię gospodyni. Dom może się więc nazywać Quinta Clara. Czasami jego nazwa jest kombinacją imion dzieci, tak jak Quinta Carosi (Carmen, Rosa, Simon). Właściciel wynajętego przez Towarzystwo budynku, w którym mieściło się pierwsze Biuro Oddziału i dom misjonarski, nadał mu wcześniej nazwę Quinta Savtepaul (święty Wincenty ā Paulo). Ponieważ dom ten stał przy głównej ulicy, nazwa ta szybko się upowszechniła jako określenie miejsca spotkań Świadków Jehowy.

Kiedy w roku 1954 zakupiono nowiutki budynek na Biuro Oddziału i dom misjonarski, bracia sami mogli wymyślić stosowną nazwę. Mając w pamięci słowa Jezusa: „Niech wasze światło świeci przed ludźmi”, wybrano słowo luz (światło) (Mat. 5:16). W późniejszym czasie Biuro Oddziału przeniesiono do większych obiektów, ale Quinta Luz dalej jest siedzibą misjonarzy i na początku roku 1995 mieszkało tam 11 osób.

Centrum Caracas ma specyficzny system adresowy. Na pytanie, gdzie się mieści jakieś przedsiębiorstwo lub jakiś budynek mieszkalny, możesz usłyszeć na przykład: „La Fe a Esperanza”. „‚Od wiary do nadziei’? To wcale nie brzmi jak adres!” — powiesz. Jednakże w centrum Caracas każde skrzyżowanie ma swą nazwę. A zatem dom, którego szukasz, leży między skrzyżowaniem Wiary a skrzyżowaniem Nadziei.

Z Wenezueli do Gilead i z powrotem

W ciągu minionych lat do Wenezueli przybyło 136 misjonarzy wyszkolonych w Gilead, w tym 7 absolwentów Kursu Usługiwania. Pochodzili z różnych krajów — z USA, Kanady, Niemiec, Szwecji, Nowej Zelandii, Wielkiej Brytanii, Portoryko, Danii, Urugwaju i Włoch. W latach 1969-1984 do Wenezueli nie dotarli żadni nowi misjonarze z Gilead, gdyż nie można było zdobyć dla nich wiz. Jednakże w roku 1984 dzięki wzmożonym wysiłkom udało się uzyskać zgodę na przyjazd do tego kraju dla dwóch małżeństw, a w roku 1988 przybyli jeszcze dwaj misjonarze. Ze szkolenia w Gilead skorzystało też sześciu miejscowych Świadków.

Podczas wizyty brata Knorra w roku 1946 młody Rubén Araujo zapytał, czy mógłby kiedyś dostać się do Gilead. „Owszem, jeśli zrobisz postępy w angielskim” — brzmiała odpowiedź. „Nie trzeba dodawać, że bardzo się ucieszyłem” — mówi Rubén. „Trzy lata później, w październiku 1949 roku, otrzymałem od brata Knorra list z zaproszeniem do 15 klasy, która miała rozpocząć naukę zimą roku 1950”.

Pozostała piątka absolwentów Gilead pochodzących z Wenezueli to: Eduardo Blackwood i Horacio Mier y Terán (obaj dali się ochrzcić w roku 1946 podczas pierwszej wizyty brata Knorra), Teodoro Griesinger (którego jeszcze poznamy bliżej), Casimiro Zyto (imigrant z Francji naturalizowany w Wenezueli) i nieco później Rafael Longa (usługujący w charakterze nadzorcy obwodu).

Jedni szukali, drudzy nie

W roku 1948 Víctor Mejías z Caracas rozmyślał o lepszym świecie. Szczerze wierzył, że można go zbudować ludzkim wysiłkiem i gotów był się do tego przyczynić. Ale miał też różne wątpliwości.

W tym samym roku bardzo miła głosicielka Josefina López zostawiła żonie Víctora, Dilii, książkę „Prawda was wyswobodzi”. Tytuł zainteresował Víctora, więc zabrał się do czytania. Dowiedział się, dlaczego człowiek własnymi siłami nigdy nie zdoła utworzyć naprawdę wolnego świata. Wkrótce wraz z żoną uczęszczał na zebrania Świadków. Później powiedział: „Chociaż spotkaliśmy tam zupełnie obcych ludzi, mieli niezwykle przyjazny wyraz twarzy, co upewniło mnie, że różnią się od innych. Pamiętam też, jak spodobał mi się prezes Towarzystwa brat Knorr, gdy zobaczyłem go na zgromadzeniu w klubie Las Fuentes w Caracas. W ogóle nie przypominał przywódców religijnych, bohaterów i słynnych artystów, którzy chcą imponować otoczeniu. Jego pokora i prosty sposób bycia zrobiły na mnie silne wrażenie”. Wkrótce również Víctor dzielił się z drugimi prawdą, która potrafi wyswobodzić ludzi — nawet od grzechu i śmierci. Kiedy kilka lat temu brat Mejías wspominał dziesięciolecia poświęcone na opowiadanie drugim o prawdzie biblijnej, oświadczył: „To najszczęśliwsze lata w moim życiu”.

Víctor Mejías dał się ochrzcić w roku 1950, a w tym samym czasie inny młody mężczyzna z Caracas, Teodoro Griesinger, zapytał Ronalda Pierce’a, który krótko przedtem rozpoczął służbę misjonarską: „Czy mógłby mi pan wyjaśnić znaczenie liczby 666 wspomnianej w Objawieniu?” Teodoro odziedziczył po ojcu dużą Biblię w języku niemieckim i od czasu do czasu ją czytał. „Interesowała mnie nie tyle przeszłość”, wyjaśnia Teodoro, „ile przyszłość — to, co zgodnie z Objawieniem miało się jeszcze stać”. Wyjaśnienia brata Pierce’a mu się spodobały i zgodził się na studium książki „Niech Bóg będzie prawdziwy”. Książka była w języku hiszpańskim, Biblia Teodora w niemieckim, a zarówno nauczyciel, jak i uczeń mówili po angielsku. Teodoro robił szybkie postępy. W roku 1951 zgłosił się do służby pionierskiej, rok później zaś został skierowany w charakterze pioniera specjalnego do Puerto La Cruz. W roku 1954 ukończył Szkołę Gilead, po czym podjął służbę nadzorcy obwodu w Wenezueli.

Mniej więcej w tym samym okresie, gdy Ronald Pierce zaczął studiować z Teodorem Griesingerem, w indiańskiej wiosce pod El Tigre zamieszkał pewien postawny mężczyzna. Nazywał się Nemecio Lozano i ukrywał się tam przed policją. Był nożownikiem i postrachem otoczenia. Wódz Indian bał się go i słuchał we wszystkim, toteż w gruncie rzeczy Lozano przejął jego funkcję. Mimo że Świadków ostrzegano przed nim, dali mu świadectwo. Przerwał im opryskliwie: „Nie potrzebuję waszych wyjaśnień, sam to sobie przeczytam”. Tymczasem zabrakło im publikacji. Nemecio uparł się jednak, by brat zostawił mu osobisty egzemplarz książki „Prawda was wyswobodzi”, upewniwszy się najpierw, że nie brakuje w niej żadnej kartki. Czy ta książka naprawdę coś da takiemu człowiekowi?

Nemecio przeczytał publikację w ciągu tygodnia, potem zdobył kilka broszurek do rozpowszechniania i zaczął głosić na własną rękę. Kiedy Świadkowie go odwiedzili, zapytali zaniepokojeni, o czym mówi ludziom. Odpowiedział: „Możecie dostać tę broszurę za jedno jedyne medio” (miejscowa moneta). Bracia taktownie wyjaśnili, jak mógłby ulepszyć tę propozycję.

Na zebrania do odległego o 30 kilometrów El Tigre Nemecio dostawał się konno, na rowerze albo pieszo. Z czasem zastąpił stare przywary przymiotami chrześcijańskimi. Wkrótce zaczął poświęcać na głoszenie tyle czasu, że nadzorca obwodu zachęcił go, by się zgłosił do służby pionierskiej. W roku 1955 wysłano go w teren jako pioniera specjalnego i do dziś pełni tę służbę ze swą żoną, Omairą.

Zachowywanie czystości duchowej

W tamtych czasach światło Słowa Bożego nie w każdej miejscowości lśniło niezmąconym blaskiem. Niektóre osoby związane z grupą studium w El Tigre wyznawały poglądy przyniesione ze świata. Rafael Hernández i jego żona, którzy zetknęli się z prawdą już w roku 1947, pamiętają, że w grupie spotykającej się w El Tigre był brat przypisujący szczególne znaczenie swym snom. Ponadto przez jakiś czas ten i ów sądził, że dopóki dwoje ludzi dochowuje sobie wierności, ich małżeństwo nie musi być zalegalizowane. Ale dzięki odpowiednim pouczeniom biblijnym stopniowo korygowano te poglądy.

Niemniej pod koniec lat czterdziestych jeden z dziesięciu ochrzczonych w roku 1946 podczas pierwszej wizyty w Wenezueli brata Knorra zaczął propagować własne nauki, starając się zdobyć naśladowców. Wydarzenia te pamięta Leopoldo Farreras, starszy w Ciudad Guayana. Niegdyś był ministrantem (monaguillo) w kościele katolickim, ale w wieku 20 lat zrezygnował z tej funkcji ze względu na jawną niemoralność kleru. Teraz zobaczył, jak ktoś inny niewłaściwie używa swej władzy. Mimo młodego wieku i braku doświadczenia zajął zdecydowane stanowisko w tym trudnym dla grupy w El Tigre okresie i dowiódł lojalności wobec Jehowy i Jego organizacji.

Kilka lat później Świadkowie Jehowy zapoczątkowali studium z żoną Leonarda Cumberbatcha, który jest obecnie starszym w El Tigre. „Przyjąłem to okropnie” — przyznaje Leonard. „Zawsze żyliśmy w zgodzie i miłości, ale odkąd zaczęła studiować Biblię, stałem się złośliwy. Kiedyś skrytykowała mnie za to, że niebezpiecznie szybko prowadzę samochód. Powiedziałem, aby się nie martwiła, bo jej Bóg, Jehowa, na pewno ją uratuje — przecież i tak miała zamiar żyć wiecznie. W ogóle nie zwolniłem.

„Oświadczyłem, że Świadkowie ją wykorzystują, że znam Biblię lepiej od nich i że chcę z nimi porozmawiać. Podjęli wyzwanie. Była to całkiem miła rozmowa. Nie udało mi się dowieść, że uczą kłamstw, toteż zgodziłem się studiować z nimi Biblię. Pięć miesięcy później zostałem ochrzczony. Wyznaczono mnie na prowadzącego grupę studium w Anaco, bo miałem samochód. Usługiwanie tej grupie oznaczało, że musiałem pokonywać w obie strony odległość 160 kilometrów. Potem poproszono mnie o zaopiekowanie się inną grupą, oddaloną o 30 kilometrów. W obu tych miastach są dziś zbory”.

El Tigre, położone na wschodzie Wenezueli, jest ważnym ośrodkiem handlu. Stało się też ważnym ośrodkiem prawdziwego wielbienia. Na początku roku 1995 działało tam łącznie przeszło 730 głosicieli dobrej nowiny w siedmiu zborach Świadków Jehowy.

Jubilerka przestaje wyrabiać wizerunki

Na południowy wschód od El Tigre, na południowym brzegu rzeki Orinoko leży Ciudad Bolívar. Dzięki ruchliwemu portowi rzecznemu miasto tętni życiem. W roku 1947 pewien Świadek Jehowy odwiedził tam Maríę Charles. Oto jej wspomnienia: „Jestem z zawodu jubilerem i gdy zawitał do mnie Alejandro Mitchell z przewieszoną przez ramię płócienną torbą, akurat siedziałam w pracowni. ‚Co pan tam ma?’ — zapytałam. Odrzekł: ‚Szczególne kosztowności’. ‚Jeśli to złoto, chętnie kupię’, odpowiedziałam, ‚bo właśnie tym się zajmuję’. Wyjaśnił, że ma coś lepszego od złota. ‚Jedyna rzecz lepsza od złota, którą znam, to Biblia’ — oświadczyłam. Alejandro przyznał mi rację i wyciągnął Biblię oraz inne publikacje.

„Bardzo lubiłam czytać, ale nigdy nie potrafiłam zrozumieć Biblii, więc powiedziałam: ‚Biorę wszystko’. Kupiłam wtedy od niego 11 czasopism, książki ‚Przybliżyło się Królestwo’ Zbawienie oraz nową Biblię. Ich treść tak mnie zafascynowała, że postanowiłam przez tydzień nie pracować w warsztacie i całkowicie poświęcić się lekturze. Podczas czytania książki ‚Przybliżyło się Królestwo’ wielkie wrażenie zrobił na mnie przykład Jana Chrzciciela; pomyślałam sobie wtedy: ‚Chciałabym być tak nieustraszonym głosicielem jak on’”.

María zaczęła rozpytywać o to, gdzie się spotykają Świadkowie, ale powiedziano jej, że w Ciudad Bolívar nie ma takiego miejsca. Najbliższe było w odległym o 120 kilometrów El Tigre. Nie zrażona, udała się tam, odnalazła to miejsce, uczestniczyła w zebraniu i zostawiła informację dla Alejandra Mitchella, by odwiedził ją w Ciudad Bolívar.

Wkrótce potem odkryła, że mieszkający w sąsiedztwie krawiec także ma książkę „Przybliżyło się Królestwo”. Wiedział, gdzie spotyka się grupka ludzi czytających Strażnicę. María poszła tam i poznała Leopolda Farrerasa, jego matkę, siostrę i kilka innych osób. Zebranie bardzo jej się podobało, a studiowany materiał napełnił ją takim zapałem, że podnosiła rękę na każde pytanie!

Po studium Leopoldo Farreras zagadnął: „Skąd pani jest?” María odrzekła: „Mam pracownię jubilerską, ale już nie będę wyrabiać wizerunków”. Jej otwartość wywołała uśmiech na twarzy Farrerasa, który zapytał: „A dlaczego?” „Ze względu na to, co napisano w Psalmie 115:4-8” — odpowiedziała María.

Grupka ta nie była jeszcze zorganizowana do publicznego świadczenia. W gruncie rzeczy to María Charles, jej najnowszy członek, podsunęła myśl, że powinni się zastosować do biblijnego nakazu głoszenia. Zaopatrzyli się więc w karty świadectwa i publikacje i zaczęli systematycznie zanosić dobrą nowinę mieszkańcom Ciudad Bolívar. Przez pierwsze kilka lat przeżywali sporo trudności, ponieważ ludzie bali się księży. Ale wysiłki tej wiernej i gorliwej grupy wydały owoce. W roku 1995 w Ciudad Bolívar było dziewięć zborów skupiających w sumie 869 głosicieli.

Przybywają następni misjonarze

W roku 1950 do Biura Oddziału w Caracas dotarła zachwycająca nowina. Do Wenezueli miało przyjechać jeszcze 14 misjonarzy i planowano otwarcie trzech nowych domów misjonarskich — w miastach Barquisimeto, Valencia i Maracay. Ale czy misjonarze zdołają się tu dostać? W związku z niedawnym zabójstwem prezydenta od szóstej wieczór obowiązywała godzina policyjna i były kłopoty z komunikacją.

Na lotnisku w pobliżu Caracas wylądował pierwszy po zamachu samolot zagraniczny. Wysiadło z niego 14 nowych misjonarzy. Ale nikt ich nie powitał. Ze względu na sytuację po prostu się ich nie spodziewano. W grupie tej znajdowała się Ralphine (Penny) Gavette, która wspomina: „Wsiedliśmy do trzech taksówek, podając adres Biura Oddziału. Odnalezienie w Caracas takiej ulicy, jak Avenida Páez nie było trudne. Ponieważ jednak jest bardzo długa, nie mogliśmy odszukać właściwego domu. Było ciemno, rozpoczęła się godzina policyjna, więc taksówkarze już się denerwowali. W końcu jeden z misjonarzy, Vin Chapman, kazał kierowcy się zatrzymać i podszedł do najbliższych drzwi, żeby zapytać o drogę, choć naprawdę słabo znał hiszpański. Kiedy zapukał, otworzył mu nadzorca oddziału Donald Baxter. Cóż to była za ulga!”

Misjonarze skierowani do Barquisimeto, leżącego jakieś 270 kilometrów na południowy zachód od Caracas, przekonali się, że jest to wyjątkowo religijne miasto. W latach pięćdziesiątych jego mieszkańcy mocno trzymali się tradycji i nie mieli ochoty wprowadzać żadnych zmian.

Niemniej ludzie reagowali różnie — w zależności od tego, kto im głosił i jak to robił. Brat Chapman tak wspomina pierwszą sobotę, podczas której misjonarze wyruszyli świadczyć na ulicy: „Była nas piątka i stanęliśmy na głównych skrzyżowaniach dzielnicy handlowej w centrum miasta. Budziliśmy niemałą sensację! W tamtym czasie w Barquisimeto nie było prawie w ogóle Amerykanów, a już na pewno młodych Amerykanek. Mnie nie udało się wręczyć żadnych czasopism, ale dziewczętom szły jak woda!” Kiedy indziej siostry wybrały się we czwórkę na targ kupić żywności i włożyły dżinsy. W ciągu kilku minut otoczyła je chyba setka kobiet, które wskazywały na nie i wołały: „¡Mira! ¡Mira!” (Patrzcie! Patrzcie!) Nie widywały na ulicach dziewcząt w takim stroju. Naturalnie siostry od razu poszły do domu się przebrać.

Większość ludzi w tej okolicy nigdy nie widziała Biblii. Nie uznawali tego, co w niej napisano, choćby cytowano im z Biblii katolickiej. Niektórzy nie chcieli nawet odczytać wersetu, żeby nie zgrzeszyć. Przez pierwszy rok w Barquisimeto odnotowano bardzo małe postępy.

W końcu znalazły religię prawdziwą

Ale nie każdego mieszkańca Barquisimeto zaślepiło długoletnie trzymanie się tradycji katolickiej. Dobitnie świadczy o tym przykład sędziwej Luny de Alvarado, która przez wiele lat była katoliczką. Kiedy siostra Gavette zawitała do niej po raz pierwszy, usłyszała: „Señorita, od młodości czekałam, aż ktoś przyjdzie do moich drzwi i opowie mi o tym, o czym pani właśnie mówiła. Jako dziewczynka, sprzątałam u księdza, który w swej bibliotece miał Pismo Święte. Zdawałam sobie sprawę, iż nie wolno nam czytać Biblii, ale tak bardzo chciałam wiedzieć dlaczego, że pewnego razu niepostrzeżenie zabrałam ją do domu i potajemnie przeczytałam. To, czego się dowiedziałam, uświadomiło mi, że Kościół katolicki nie uczy nas prawdy, a więc nie jest religią prawdziwą. Bałam się komukolwiek o tym powiedzieć, ale byłam pewna, że któregoś dnia zawitają do naszego miasteczka wyznawcy religii prawdziwej. Kiedy zjawili się protestanci, początkowo pomyślałam, że to właśnie oni, ale szybko odkryłam, iż głoszą wiele tych samych kłamstw, których naucza Kościół katolicki. Natomiast pani słowa pokrywają się z tym, co tyle lat temu przeczytałam w Piśmie Świętym”. Od razu zapoczątkowano studium i wkrótce potem Luna usymbolizowała swe oddanie się Jehowie. Pomimo ostrego sprzeciwu rodziny służyła Mu wiernie aż do śmierci.

Również Eufrosinę Manzanares serce pobudziło do usłuchania Słowa Bożego. Przed pierwszą wizytą Ragny Ingwaldsen Eufrosina nawet nie widziała Biblii. Zgodziła się jednak na studium. Ragna wspomina: „Była religijna formalistycznie — co niedziela chodziła na mszę i zawsze miała zapaloną lampkę przed figurką ‚świętego’, stojącą w zagłębieniu ściany. Aby lampa nigdy nie zgasła, trzymała kilka litrów oliwy wyłącznie na ten cel!” Ale Eufrosina wprowadzała w czyn to, czego się uczyła z Biblii. Kiedy się dowiedziała, że pewne rzeczy nie podobają się Jehowie, dokonała zmian w swym życiu. Pozbyła się wizerunków religijnych, rzuciła palenie i zalegalizowała małżeństwo. Później do studium przyłączyła się jej matka. Eufrosinie nie przyszło łatwo zrezygnować z grubych cygar. Kiedy miała zaledwie dwa latka, mama wkładała jej do buzi papierosa, żeby była cicho, i od tamtej pory paliła. Chcąc się jednak podobać Jehowie, przezwyciężyła nałóg, dała się ochrzcić i została bardzo gorliwą głosicielką.

Sześć lat po wysłaniu do Barquisimeto pierwszych misjonarzy było tam zaledwie około 50 głosicieli. Ale Jehowa pobłogosławił wytrwałym wysiłkom zmierzającym do odnalezienia osób przypominających owce. W roku 1995 w 28 zborach w Barquisimeto składało sprawozdania 2443 głosicieli.

Valencia — owocny teren

Mniej więcej w połowie drogi między Barquisimeto a Caracas leży czwarte co do wielkości miasto republiki — Valencia. Wąziutkie uliczki w jej zabytkowej części tchną atmosferą dawnej Hiszpanii i jak jej imienniczka w starym kraju również ta Valencia słynie z pomarańczy.

Spośród misjonarzy, którzy przybyli do Wenezueli w roku 1950, ośmioro skierowano do Valencii. Evelyn Siebert (obecnie Ward) przypomina sobie, jak zaczynała tam głosić z wyuczonym na pamięć wstępem: „Chociaż nie znaliśmy hiszpańskiego, zapoczątkowaliśmy sporo studiów biblijnych” — opowiada. Jedno z nich prowadzono z Paulą Lewis. Była katoliczką ogromnie przywiązaną do obrazów, a zwłaszcza do „Świętego Serca Jezusowego”, które systematycznie prosiła o łaskę. Co tydzień chodziła do kościoła, składała datek w wysokości trzech boliwarów i modliła się do obrazu, żeby jej mąż wrócił do domu i został z rodziną. Ponieważ dalej nie chciał z nimi mieszkać, postanowiła dobitniej przemówić do obrazu: „O, Panie, jeśli tym razem nie będzie rezultatu, jest to mój ostatni datek dla ciebie”. Zostawiła trzy boliwary i już nigdy tam nie poszła.

Następnego miesiąca do jej drzwi zapukała Evelyn Siebert. Paula z przyjemnością jej wysłuchała, wzięła książkę „Niech Bóg będzie prawdziwy” (chociaż nie umiała czytać) i z pomocą Evelyn zaczęła studiować Biblię. Wraz z jedną z córek należały do pierwszych ochrzczonych w Valencii. Mąż Pauli, Stephen, początkowo nie chciał mieć nic wspólnego z „tymi głupotami”, jak mówił, ale gdy przemyślał sprawę, wrócił do rodziny i także został sługą Jehowy — i to nie dzięki adoracji wizerunku znanego jako „Święte Serce Jezusowe”, ale dzięki studiowaniu Pisma Świętego.

Dwa lata po tamtych misjonarzach przybyli do Valencii Lester Baxter (starszy brat Donalda) wraz z żoną, Nancy. Lester musiał szczególnie ciężko pracować nad opanowaniem hiszpańskiego. Nie chodziło o samą służbę polową, ale też o to, że jako jedyny brat w grupie misjonarzy, był odpowiedzialny za prowadzenie wszystkich zebrań. Intensywne szkolenie przyniosło piękne rezultaty. Kiedy dwa lata później w Wenezueli powstał pierwszy okręg, Lester został zamianowany jego nadzorcą. Potem przez 30 lat usługiwał w charakterze nadzorcy podróżującego.

Wśród misjonarzy działających w Valencii był też niewysoki blondyn Lothar Kaemmer z Niemiec i niebieskooki, rumiany Herbert Hudson z Wielkiej Brytanii. Przez pewien okres mieszkali w jednym pokoju i stanowili żywy przykład tego, jak prawda biblijna przeobraża życie. Otóż Lothar jako chłopiec należał do niemieckiej Hitlerjugend, Herbert zaś służył w brytyjskich RAF — a więc w czasie wojny byli wrogami! Jednakże Słowo Boże zmieniło ich światopogląd. Jako misjonarze współpracowali, by uczyć ludzi żyć w pokoju — przede wszystkim w pokoju z Bogiem, ale też ze sobą nawzajem.

Uciec przez płot czy zająć zdecydowane stanowisko?

W roku 1953 Alice Palusky z grupy misjonarzy w Valencii odwiedzała 18-letnią Gladys Castillo. Gladys podobało się to, co słyszała, lecz nie mogła wyzbyć się podejrzliwości, ponieważ Alice nie posługiwała się Biblią katolicką. Poszła więc do katedry w Valencii i porozmawiała z biskupem. Wyjaśniła, iż studiuje z „protestantami”, gdyż za takich uważała Świadków, ale chciałaby mieć Biblię katolicką, żeby sprawdzać wszystkie wersety. W tamtych czasach w Valencii było mało Świadków i niewiele o nich wiedziano. Słowa Gladys wydały się biskupowi rozsądne, toteż udostępnił jej Biblię. Gladys była zdumiona tym, co w niej przeczytała, i zdała sobie sprawę, że katolicy nie stosują się do nauk Pisma Świętego. Postanowiła wystąpić z kościoła.

Kiedy w roku 1955 przygotowywała się do chrztu, przeszła próbę wiary. Chciała być nauczycielką i do końca nauki pozostał jej tylko jeden rok, gdy w jej szkole zaplanowano uroczystość ku czci Marii Panny. Każdy miał wziąć udział w okolicznościowej mszy. Gladys wspomina: „Wydarzyło się to w czasach dyktatora Péreza Jiméneza, kiedy opornych nierzadko wydalano ze szkoły. Ogłoszono, że kto nie pójdzie na mszę, ma się zgłosić po wilczy bilet. Było to dla mnie prawdziwą próbą. Kiedy należało już iść na mszę, zastanawiałam się, czy schować się w ubikacji, czy uciec do domu przez płot. W końcu postanowiłam zająć stanowisko. Wyjaśniłam dyrektorowi, iż nie będę uczestniczyć w nabożeństwie, ponieważ nie uważam się już za katoliczkę, bo studiuję ze Świadkami Jehowy. Bardzo się rozgniewał, ale pozwolił mi pójść do domu. Nie zostałam wydalona. Ogromnie się cieszyłam, że w pełni zaufałam Jehowie”.

Duchowni wysłuchują świadectwa

Świadectwo dawano również duchownym. Marina Silva — jedna z pierwszych nowych Świadków w Valencii — pamięta, jak pewnego dnia złożył jej wizytę ksiądz z kościoła, do którego wcześniej chodziła. Odbyła z nim dłuższą rozmowę. Najbardziej utkwiło jej w pamięci to, że gdy nie potrafił odszukać wersetów, na które chciała mu zwrócić uwagę, przyznał: „W seminarium studiowaliśmy wszystko poza Biblią”. W wielu punktach się z nią zgadzał, ale gdy zachęciła go, by porzucił stan duchowny i służył Jehowie, powiedział: „A kto mi wtedy da arepa?” (Arepa to tutejszy chleb z mąki kukurydzianej).

Chociaż Marina była żarliwą czcicielką „Świętego Serca Jezusowego” i poświęcała mu każdy piątek, prawda biblijna zmieniła jej życie. W roku 1953 dała się ochrzcić, a w 1968 została pionierką specjalną i dalej trwa w tej służbie. Miała przywilej uczestniczyć w inicjowaniu działalności na nowych terenach — w takich miastach, jak San Carlos, Temerla, Bejuma, Chirgua, Taborda, Nirgua i Tinaquillo.

Kiedy orędzie prawdy po raz pierwszy dotarło do Tinaquillo, leżącego na południowy zachód od Valencii, początkowo przyjęto je wrogo. Marina pamięta, że gdy ich grupka zaczęła pracować w mieście, miejscowy ksiądz, „wielebny” Granadillo, ustawił głośniki, by ostrzec mieszkańców. „Do Tinaquillo dotarła zaraza!” — wykrzykiwał. „Nie słuchajcie tych ludzi! Brońcie naszego miasta i swej religii! Brońcie tajemnicy Trójcy świętej!” Marina postanowiła złożyć księdzu wizytę. Poszła do jego domu i poczekała, aż wróci.

Na powitanie oznajmiła: „Razem z innymi roznoszę ‚zarazę’, o której pan wspominał dziś rano. Chciałabym wyjaśnić, że jesteśmy Świadkami Jehowy. Głosimy doniosłe orędzie o Królestwie Bożym, o którym powinien głosić kościół, ale tego nie robi”. Odważnie poprosiła o jego Biblię i pokazała mu werset z Dziejów Apostolskich 15:14, gdzie przepowiedziano, iż Jehowa wybierze z narodów „lud dla swego imienia”. Ksiądz zmienił nastawienie. Odparł, że jest mu przykro i że nie wiedział, kim jesteśmy. Ku ogólnemu zaskoczeniu przyszedł na wykład publiczny, na który zaprosiła go siostra. Potem kilka razy przyjmował na głównym rynku czasopisma. Zachęcił tym obserwatorów do pójścia w jego ślady. W roku 1995 w Tinaquillo działały cztery zbory skupiające 385 głosicieli.

Ziarno prawdy biblijnej daje obfity plon w Maracay

Jak pamiętamy, misjonarze przysłani w roku 1950 zostali skierowani do Barquisimeto i Valencii, a także do Maracay. Jest to piąte pod względem wielkości miasto Wenezueli, znajdujące się zaledwie 120 kilometrów na południowy zachód od Caracas. Leży wśród wzgórz na wschodnim brzegu jeziora Valencia.

Kiedy do Maracay przyjechali misjonarze, również w tym mieście zaczęto urządzać zebrania. W owym czasie służbę misjonarską pełnili tam wyłącznie bracia w stanie wolnym. Ale kiedy w roku 1958 przyjechała do Maracay Leila Proctor, misjonarka pochodząca z Australii, w gronie 12 do 20 osób uczęszczających na zebrania był tylko jeden ochrzczony brat — Keith Glessing, który wraz z żoną, Joyce, ukończył Gilead w roku 1955. Ponieważ brakowało braci, w różny sposób pomagały mu siostry. Leila Proctor wspomina: „Miałyśmy punkty na zebraniach służby, zajmowałyśmy się kontami zborowymi, jak również zamawianiem i rozdzielaniem czasopism oraz innych publikacji. Pięć miesięcy po przybyciu na teren zlecono mi prowadzenie studium książki. Początkowo oprócz mnie korzystała z niego jedna nieczynna głosicielka. Zebranie odbywało się przy świetle świecy w domu z klepiskiem zamiast podłogi. Pomimo mej kulawej hiszpańszczyzny wkrótce zaczęło przychodzić tyle ludzi, że wypełniali pokój, kuchnię i patio. Mógł to sprawić jedynie święty duch Jehowy”.

Wielu mieszkańców Maracay okazało szczere pragnienie poznania Jehowy i służenia Mu, toteż na początku roku 1995 działało tam 30 zborów i 2839 głosicieli.

‛Zastrzelę cię, jeśli to prawda!’

W Maracay zainteresowanie okazała między innymi María, żona Alfreda Corteza. Joyce Glessing studiowała z nią Biblię przez sześć miesięcy. Pewnego razu gospodarz przyszedł do domu i zastał tam gringa, jak się tu nazywa Amerykanki. Kiedy zapytał żonę, co robią, ta zamiast wyjaśnienia dała mu czasopismo otrzymane od Joyce. Zawierało ono artykuł o spirytyzmie i wskazywało na jego związki z różokrzyżowcami. Przeczytał go z zaciekawieniem, bo podzielał niektóre ich poglądy.

Kiedy María powiedziała siostrze Glessing, że męża zainteresowało czasopismo, umówiły się, iż odwiedzi go mąż misjonarki, Keith. Tak też się stało i zapoczątkowano studium biblijne. Po upływie zaledwie trzech tygodni — nieco za wcześnie — misjonarz zaprosił pana Corteza do wspólnej pracy od drzwi do drzwi. Ten przyjął propozycję. Służba bardzo mu się spodobała i rozpowszechnił 16 czasopism. Pełen radości, spotkał się tego wieczora z grupą kolegów nie będących Świadkami, żeby uczcić swój sukces — w rezultacie się upił i wrócił do domu o trzeciej nad ranem!

Następnego dnia miał wyrzuty sumienia i powiedział sobie: „Albo będę służył Jehowie jak należy, albo wrócę do dawnego życia”. Z pewnymi oporami dał się namówić do kontynuowania studium Biblii. Stopniowo porzucił poprzedni styl życia i w roku 1959 został ochrzczony.

Dwa tygodnie później przyszedł do Alfreda rozwścieczony pułkownik, ojciec chrzestny jednej z jego córek. Przystawił mu pistolet do piersi i zagroził: „Czy to prawda, co mówią — że zostałeś Świadkiem Jehowy? Jeżeli powiesz: tak, to cię zastrzelę!” Alfredo spokojnie przytaknął i wyjaśnił przyczyny swego kroku. Oburzony pułkownik schował broń i wypadł z domu, oświadczywszy, że nie uważa się już za ojca chrzestnego dziewczynki. Dzięki duchowi Jehowy i gorliwości Alfredo głosił wszystkim dokoła i dopomógł poznać prawdę i oddać swe życie Jehowie aż 89 osobom. Obecnie działa jako starszy w Cabudare niedaleko Barquisimeto. Jeden z jego synów jest pionierem specjalnym, a córka Carolina i jej mąż usługują w Biurze Oddziału.

Bądź ostrożna, to karnawał!

W okresie karnawału w Wenezueli urządza się przyjęcia, ubiera się w dziwaczne stroje i — oblewa drugich wodą. Zwłaszcza dzieci z upodobaniem oblewają niczego nie podejrzewających przechodniów. W tygodniu karnawału mądrze jest nie wychodzić na ulicę w poniedziałek i wtorek.

„Nie słuchałam tych ostrzeżeń” — przyznaje Leila Proctor. „W pierwszym roku mego pobytu w Maracay pomyślałam, że nic mnie nie powstrzyma od przeprowadzenia studiów biblijnych. Nawet mi się to udało, ale na pierwsze studium przyszłam przemoczona do nitki, bo po drodze ktoś wylał na mnie z góry wiadro wody. Na drugie studium wyruszyłam już trochę przeschnięta, lecz po drodze oblano mnie dwoma wiadrami wody. Dotarłam na miejsce zupełnie mokra”. Inni misjonarze mają w zanadrzu podobne historie.

Leila mieszka obecnie w Caracas w domu misjonarskim Quinta Luz i już nieco inaczej układa swój plan zajęć w okresie karnawału.

„Wysłuchał mej serdecznej modlitwy”

Kiedy Alfredo Amador był mały, ojciec pokazywał mu rozgwieżdżone niebo i mówił, jak się nazywają niektóre gwiazdozbiory. „Wszystko to uczynił Bóg” — powiadał. Ojciec Alfreda umarł jednak, zanim chłopiec ukończył dziesięć lat. Alfredo, mieszkający wówczas w mieście Turmero w stanie Aragua, zaczął mieć zastrzeżenia co do swej religii. Wydawało mu się niesprawiedliwe, że ksiądz żądał pieniędzy za modlitwy za umarłych i że bogaci mogą wydostać swych bliskich z czyśćca szybciej niż ludzie ubodzy. Pełen wątpliwości, z czasem wdał się w pijaństwo, niemoralność, przemoc i narkomanię. Kiedy zaczął zbierać skutki tego, co posiał, zapragnął coś w swym życiu zmienić. Przypomniał sobie wtedy wieczory, podczas których wraz z ojcem oglądali niebo.

„Pewnego popołudnia byłem tak zrozpaczony, że ze łzami w oczach pomodliłem się, aby Bóg pozwolił mi siebie poznać” — opowiada. „Chyba wysłuchał mej serdecznej modlitwy, bo już następnego poranka zapukało do moich drzwi dwoje Świadków Jehowy. Zaczęliśmy prowadzić ciekawe rozmowy, ale nie chciałem się zgodzić na studiowanie Biblii. Postanowiłem ją przeczytać sam, chociaż zgodziłem się pójść do Sali Królestwa. Brat, który mnie odwiedzał, zabrał mnie też na zgromadzenie w pobliskim miasteczku Cagua. Po wysłuchaniu różnych wykładów zdałem sobie sprawę, że to jest prawda. Kiedy kandydaci do chrztu wstali, żeby odpowiedzieć na zadane pytania, podniosłem się razem z nimi!”

Alfredo zdziwił się, iż reszta stoi w jednej części widowni, a on znajduje się gdzie indziej. Mimo to ustawił się w kolejce do chrztu. Wtedy ktoś go zapytał, z jakiego jest zboru. Tymczasem on nawet nie wiedział, że zbory mają nazwy! Szybko sobie uświadomił, że nie jest jeszcze gotowy do chrztu.

Wkrótce potem poślubił kobietę, z którą mieszkał, a dzięki regularnemu studiowaniu Biblii mógł wyruszyć z braćmi do służby od drzwi do drzwi. W roku 1975 wraz z żoną dali się ochrzcić. Obecnie usługuje jako chrześcijański starszy w Maracay. Wygląda dnia, gdy w Bożym nowym systemie zmartwychwstanie jego ojciec. Będzie mógł mu wtedy wyjaśnić, że Stwórca, o którym opowiadał tyle lat temu, ma na imię Jehowa; będzie mógł też zachęcić ojca, by dobrze Go poznał.

Katastrofa w Maracay

Mieszkańcy okolic Maracay długo będą pamiętać dzień 6 września 1987 roku. Ulewne deszcze spowodowały powódź, a lawina błota zmiotła lub doszczętnie zalała setki domów.

Kiedy doszło do katastrofy, znaczna część spośród prawie 2000 głosicieli w Maracay uczestniczyła w zgromadzeniu okręgowym. Po powrocie stwierdzili, że ich domy przepadły wraz z całym mieniem. Co najmniej 160 osób zginęło, setek innych nigdy się nie doliczono, a 30 000 pozostało bez dachu nad głową. Nikt ze Świadków nie stracił życia ani nie odniósł poważnych obrażeń, lecz 114 braci i zainteresowanych znalazło się wśród bezdomnych — postradali wszystko oprócz tego, co mieli na sobie.

Bracia szybko zorganizowali prężny komitet pomocy i dostarczyli pod dostatkiem żywności, lekarstw, odzieży i pościeli. Artykuły te zwożono ciężarówkami od przejętych Świadków z innych miast, dopóki nie zaspokojono wszystkich potrzeb. Kiedy bracia odpowiedzialni stwierdzili, że wszyscy współwyznawcy i zainteresowani są należycie zaopatrzeni, przekazali też żywność i nieco odzieży osobom postronnym znajdującym się w rozpaczliwej sytuacji. Ogromna szczodrość braci i ich gotowość niesienia pomocy naprawdę krzepiły wiarę.

Gorące pragnienie przebywania razem

Wenezuelczycy są nadzwyczaj towarzyscy. Bardzo lubią posiłki, przyjęcia, wypady na plażę lub wycieczki w dużym gronie. Kiedy przychodzą do organizacji Jehowy, ta cecha ich osobowości dalej wyraźnie daje o sobie znać. Wprost przepadają za większymi zgromadzeniami. Dla wielu czas, odległość, koszty i niewygody nie mają znaczenia, jeśli tylko mogą przebywać razem.

W styczniu 1950 roku niezwykle podekscytowani bracia przygotowywali dwudniowe zgromadzenie w Maracaibo. Miał na nie przybyć brat Knorr z Robertem Morganem z Biura Głównego. Pedro Morales był rozczarowany, iż w miejscowej prasie wskutek sprzeciwu Kościoła odmówiono opublikowania informacji o zgromadzeniu. Krótko przed przylotem braci wymyślił więc inny sposób. Później opowiadał: „Poprosiłem, żeby wszystkie dzieci ze zboru wyszły na lotnisko i żeby każde miało bukiet kwiatów. Rzecz jasna, zainteresowało to kręcących się tam dziennikarzy, toteż zapytali, czy spodziewają się jakiejś szczególnej osobistości. Starannie przygotowane dzieci odpowiadały: ‚Tak, proszę pana, i nasz gość wygłosi przemówienie w Sali Masońskiej przy ulicy Urdanety 6, obok komisariatu policji’. Kiedy bracia przybyli, dziennikarze zrobili im zdjęcia, które zamieszczono w gazetach razem z informacją o zgromadzeniu. W ten sposób zapewnili mu rozgłos”.

Ponadto dwa dni przed wykładem publicznym miejscowa rozgłośnia, Ondas del Lago (Fale jeziora), zapowiadała go co pół godziny oraz informowała, że zostanie nadany przez radio. Przyniosło to piękne rezultaty. Przemówienia wysłuchało nie tylko 132 obecnych na zgromadzeniu, ale też sporo radiosłuchaczy. Tego roku w Wenezueli odnotowano największy wzrost liczby głosicieli — o 146 procent.

Inne pamiętne zgromadzenie okręgowe urządzono w amfiteatrze do korridy Nuevo Circo w Caracas w dniach od 23 do 27 stycznia 1967 roku. Był to pierwszy kongres międzynarodowy w Wenezueli. Uczestniczyło w nim 515 delegatów zagranicznych, a wśród nich członkowie zarządu Towarzystwa Strażnica. Dramaty biblijne były wtedy czymś zupełnie nowym. Przygotowanie jednego z nich nadzorował Dyah Yazbek, który wspomina: „Dramaty wywołały niemałe wrażenie nie tylko ze względu na swój urok nowości i treść, ale też dlatego, iż 500 delegatów zagranicznych zapamiętale robiło zdjęcia, aby uwiecznić to wydarzenie”. Taki międzynarodowy zjazd przykuł uwagę osób postronnych. Chociaż w Wenezueli działało wówczas niecałe 5000 Świadków, liczba obecnych wyniosła 10 463. W ciągu następnych trzech lat szeregi głosicieli w tym kraju powiększyły się o 13, 14 i 19 procent.

Nierzadko się zdarza, że zainteresowani przychodzą na zgromadzenie obwodowe lub okręgowe, jeszcze zanim zawitają do Sali Królestwa lub zgodzą się na studium Biblii. Takie pragnienie przebywania w dużym gronie uwidoczniło się wyraźnie w styczniu 1988 roku. Wenezuelę odwiedził w charakterze nadzorcy strefy Don Adams z bruklińskiego Biura Głównego. W Valencii wynajęto amfiteatr do korridy, gdzie przedstawiono dwugodzinny program. W tym okresie w całej Wenezueli było tylko 40 001 głosicieli. Tymczasem z programu skorzystało 74 600 osób, które zjechały się z najdalszych zakątków kraju. Niektórzy musieli odbyć 12-godzinną, a nawet dłuższą podróż autobusem, po zakończeniu zaś czekała ich równie długa droga powrotna. Ale uśmiechnięci, rozradowani i wytrwali Świadkowie wenezuelscy cenili sobie przebywanie choćby przez pół dnia w gronie duchowych braci i sióstr.

Orędzie dociera do Andów

Na terenie Wenezueli leży północny kraniec Andów. Znajdują się tutaj trzy duże miasta — Mérida, San Cristóbal i Valera. Ich mieszkańcy znacznie się różnią trybem życia i mentalnością od ludzi z miast nadmorskich oraz z rejonów zróżnicowanych etnicznie.

Rodney Proctor, nadzorca okręgu, który usługiwał w Andach, tak opisał zamieszkujących ten region: „Przybysza traktują często jak cudzoziemca, mimo że pochodzi z tego samego kraju. Kościół ma ogromne wpływy i ogólnie rzecz biorąc, orędzie Królestwa nie jest zbyt chętnie przyjmowane. Pionierom specjalnym zdarzało się mieszkać w mieście cały rok, zanim ktoś odpowiedział na ulicy na ich pozdrowienie. Po dwóch latach czasami udawało im się założyć studium biblijne. W przeciwieństwie do innych części kraju czynnikiem powstrzymującym ludzi od wysłuchania Świadków jest obawa przed tym, co sobie pomyślą sąsiedzi”.

Na początku lat pięćdziesiątych Juan Maldonado, pionier z Caracas, odwiedził różne miasta w Andach i w każdym głosił przez kilka tygodni. Pierwsze reakcje w San Cristóbal nie były zbyt zachęcające. Za odważne głoszenie nieraz trafił do aresztu.

Niemniej pewna rodzina okazała zainteresowanie prawdą. W czasie pobytu brata w mieście studiowała Biblię parę razy w tygodniu. Ściągnęła tym jednak na siebie prześladowania ze strony krewnych i miejscowego księdza, wskutek czego matka, Angelina Vanegas, nie mogła znaleźć takiej pracy, by utrzymać najbliższych.

W grudniu 1953 roku do San Cristóbal skierowano Pearl i Vina Chapmanów, którzy wcześniej usługiwali w charakterze misjonarzy w Barquisimeto. Angelina Vanegas z rodziną powitali ich jako cudowny dar od Jehowy i od razu zaczęli wyruszać z nimi do służby. Kilka tygodni później owa kobieta zgłosiła się do chrztu. Była niewysokiego wzrostu, a dom misjonarski miał wielką wannę, bez trudu więc znaleziono odpowiednie miejsce do zanurzenia.

Sjesta czy zbawienie?

Chapmanowie zapoczątkowali studium z bardzo biednym małżeństwem, Edelmirą i Misaelem Salasami. Edelmira zaliczała się do zagorzałych katoliczek. „Byłam tak pobożna”, wyjaśnia, „że pewnego razu, chcąc spełnić ślub złożony Bogu, mimo ciąży wybrałam się boso na pielgrzymkę z jednej miejscowości do drugiej, a potem przeszłam na kolanach od drzwi kościoła do ołtarza. Następnie wróciłam boso do domu; w rezultacie zachorowałam i poroniłam”.

Zanim urodziło się kolejne dziecko, Edelmira i Misael zaczęli studiować Biblię z Chapmanami. Pewnego dnia córeczka ciężko zachorowała i Edelmira postanowiła pojechać z nią do szpitala. Sąsiedzi gorąco ją namawiali, żeby szybko dała dziecko ochrzcić, bo gdyby umarło, nie mogłoby zostać pochowane i trafiłoby do limbusu. Edelmira uznała, iż na wszelki wypadek w drodze do szpitala zatrzyma się w kościele i poprosi księdza o ochrzczenie dziecka.

„Dotarłam tam około południa, a ksiądz nie był zadowolony, że zakłócam mu sjestę” — wspomina. „Kazał mi przyjść kiedy indziej. Powiedziałam: ‚Moja córeczka umiera. Czy dokończenie sjesty jest ważniejsze od uchronienia jej przed limbusem?’ Niechętnie zgodził się na ochrzczenie dziecka, ale przysłał w zastępstwie swego pomocnika, kościelnego”.

Dziecko nie umarło, incydent ten jednak okazał się dla Edelmiry punktem zwrotnym. Zupełnie rozczarowana do kościoła, zaczęła poważnie traktować studium Biblii ze Świadkami. Potem wraz z mężem przeprowadzili się do miasteczka Colón, gdzie nie było Świadków. Kiedy Casimiro Zyto przyjechał do San Cristóbal jako nadzorca obwodu, misjonarze poprosili, by odwiedził Edelmirę. Ogromnie się ucieszyła z tej wizyty i przy tej sposobności dała się ochrzcić.

Dzięki ówczesnym staraniom Edelmiry teraz w Colón istnieje zbór. Pomogła też założyć podwaliny pod dzieło w El Vigía, dokąd przeniosła się z rodziną i gdzie obecnie są trzy zbory. Po jakimś czasie jej mąż i trzy córki również zapragnęli zostać ochrzczeni.

Ksiądz zachęca do przemocy

W innej niewielkiej miejscowości w Andach służbę pionierską pełnił Luis Angulo. Pewnego dnia w roku 1985 zaalarmował go jakiś hałas na zewnątrz. Kiedy wyjrzał z domu, ku swemu zaskoczeniu zobaczył przy drzwiach wyjściowych stół, na którym stał posążek „świętego”. Rozjuszony tłum wrzaskliwie domagał się, by Świadkowie opuścili miasteczko, i groził spaleniem domu. „Dajemy wam tydzień na wyniesienie się stąd!” — krzyczano.

Brat Angulo wspomina: „Uznałem, że najlepiej będzie udać się po pomoc do miejscowego prefecto. Odniósł się do nas ze zrozumieniem i nakazał policji dostawić prowodyrów. ‚Kto was do tego namówił?’ — zapytał. W końcu przyznali, że inicjatorem zajścia był ksiądz katolicki. W kazaniu podczas mszy zachęcił parafian, by wygonili nas z miasteczka, ponieważ zagrażamy ich dobru duchowemu. ‚Ksiądz zwariował!’ — zawołał prefecto. ‚Wracajcie do domu i zostawcie Świadków w spokoju, bo wszyscy traficie do więzienia’”.

Wkrótce okazało się, że ksiądz był zamieszany w jakieś oszustwo, i jak się to często zdarza w takich wypadkach, po prostu został przeniesiony do innej parafii.

Zupełnie inny człowiek

W sąsiedniej miejscowości, Pueblo Llano, znaną postacią był Alfonso Zerpa. Angażował się w politykę, pił, palił, narkotyzował się i uganiał za kobietami, a prócz tego terroryzował miejscową ludność, jeżdżąc po dwóch głównych ulicach ryczącym motocyklem. Kiedy jednak w roku 1984 zapadły mu w serce ziarna prawdy, błyskawicznie zaczęły rosnąć. Alfonso dostrzegł potrzebę dokonania ogromnych zmian i przyobleczenia się w nową osobowość (Efez. 4:22-24).

Kiedy po raz pierwszy przyszedł na wykład publiczny, byli tam oprócz niego tylko pionierzy specjalni. „A gdzie są inni?” — zapytał. Może i dobrze się stało, iż nikt poza nim się nie zjawił. Miał tyle pytań, że pionierzy aż do północy odpowiadali na nie na podstawie Biblii. Od tamtej pory nie opuścił ani jednego zebrania i zawsze zabierał ze sobą żonę, Paulę. Zadbał o swój wygląd, uporządkował życie i w końcu mógł zostać głosicielem. Jego pierwszy teren stanowiły te same dwie główne ulice w Pueblo Llano. Ponieważ był teraz uprzejmy i porządnie ubrany w garnitur i krawat, dawał wspaniałe świadectwo. Wraz z Alcidesem Paredesem, którego kiedyś przyprowadził na zebranie jako swego najlepszego przyjaciela, są obecnie starszymi i usługują z rodzinami w zborze Pueblo Llano. Prawdę poznało także przeszło 20 krewnych Pauli.

Na pozór nieprzezwyciężone przeszkody hamujące rozwój zostały w końcu pokonane i w roku 1995 w San Cristóbal było dziesięć zborów, w Méridzie siedem, a w Valerze — cztery. W rejonie Andów rozsianych jest jeszcze wiele mniejszych grup i zborów.

W Cumaná potrzeba mężczyzn

Cumaná, stolica stanu Sucre, to najstarsze miasto założone przez Hiszpanów w Ameryce Południowej. Jego mieszkańcy są zapoznawani z prawdą w sposób zorganizowany od roku 1954, gdy przyjechali tu pionierzy specjalni. Później przyszli im z pomocą misjonarze: Rodolfo Vitez z żoną, Bessie. Z czasem Rodolfo został skierowany do pracy w obwodzie, wcześniej jednak wynajęli małą salę, odremontowali ją i wymalowali, po czym ustawili w niej stare ławki wyrzucone ze stadionu baseballowego. Kiedy istniało już miejsce zebrań, liczba obecnych szybko zaczęła rosnąć. Ale były to niemal bez wyjątku kobiety i dzieci.

Do grupy misjonarzy w Cumaná przydzielono Penny Gavette i Goldie Romocean, które pamiętają, że gdy brat Vitez podjął służbę w obwodzie, nie było żadnego mężczyzny mogącego objąć przewodnictwo. Mężczyźni po prostu nie chcieli studiować ani przychodzić na zebrania. Penny wspomina: „Mówili wprost: ‚Nie podoba nam się ta religia. Nie wolno się w niej upijać ani mieć innych kobiet. Nasza religia pozwala nam robić, co chcemy’. Nawet jeśli z zebrań korzystało 70 czy 80 osób, było wśród nich zaledwie pięciu — sześciu mężczyzn i my, siostry, dalej musiałyśmy od czasu do czasu prowadzić zebrania”.

Powoli jednak do zboru zaczęli garnąć się mężczyźni i robili wystarczające postępy, by powierzyć im pewne obowiązki. Wkrótce mała Sala Królestwa pękała w szwach. Marna wentylacja i tłok nikogo nie odstraszał. Chociaż zdaniem misjonarzy Sala Królestwa podczas zebrań przypominała saunę, obecni jednak, powodowani miłością do prawdy, przez dwie godziny siedzieli i słuchali programu. Z czasem dzięki Jehowie wybudowano nową Salę Królestwa.

Dzieło w Cumaná dalej się rozwija. W roku 1995 było tam 17 prężnych zborów, które skupiały 1032 głosicieli dobrej nowiny.

Śladami siostry

Kiedy w roku 1949 Penny Gavette opuściła swój dom w Kalifornii, by wstąpić do Szkoły Gilead, jej siostra Eloise miała pięć lat. Eloise podziwiała Penny. Pamięta, że myślała sobie: „Jak dorosnę, też będę misjonarką”. Obie nie posiadały się z radości, gdy w roku 1971 Eloise po ukończeniu Gilead została skierowana do Cumaná, gdzie miała partnerować Penny w służbie misjonarskiej.

Eloise, która obecnie jest żoną nadzorcy okręgu Rodneya Proctora, pamięta, iż wraz z Penny działały na ogromnym terenie. „Po dwóch latach pełnienia służby w Cumaná obie z siostrą doszłyśmy do wniosku, że warto poświęcić więcej uwagi niektórym mniejszym miastom” — opowiada. „Biuro Oddziału zezwoliło nam na opracowanie miast Cumanacoa i Marigüitar, toteż spędzałyśmy w nich całe dnie lub weekendy. Panował tam nieznośny upał, a wszędzie musiałyśmy chodzić pieszo. W obu miejscowościach powstały grupy”.

Dobra nowina dociera do miast nadgranicznych

We wschodniej części kraju łagodne, zalesione wzgórza na południe od Orinoko przechodzą w płaskowyże, leżące na północ od granicy z Brazylią. Imponujące piaskowcowe góry stołowe wznoszą się tam na wysokość nawet 2700 metrów. W tych rzadko zaludnionych okolicach znajdują się najbogatsze w Wenezueli złoża złota i diamentów. Jednakże w tutejszych miasteczkach trwają poszukiwania innych skarbów — skarbów duchowych, „kosztowności wszystkich narodów” (Agg. 2:7).

W roku 1958 przyleciała tu małym samolotem pięcioosobowa grupa Świadków. Rozpowszechnili wśród Indian setki czasopism. Prawie 20 lat później, gdy nadzorca podróżujący Alberto González udał się do Santa Elena z grupą braci z Puerto Ordaz, rozprowadzono 1000 czasopism. Miasto nie było wówczas zelektryfikowane, ale pewien człowiek pożyczył im prądnicę, dzięki czemu mogli wyświetlić przezrocza, które bardzo się podobały 500 widzom. W roku 1987 z Caracas przybyło dwoje pionierów specjalnych — Adriana i Rodrigo Anayowie.

Świadkowie budowali na fundamencie założonym wcześniej przez inne ugrupowania religijne działające w tych okolicach. Katolicy i adwentyści nauczyli Indian mówić i czytać po hiszpańsku. Udostępnili im też Biblię w przekładzie Valery, gdzie konsekwentnie pojawia się imię Boże w formie Jehová.

Niektórzy Indianie zaczęli jednak zdawać sobie sprawę, że nauki Kościoła katolickiego nie są oparte bezpośrednio na Biblii. Kiedy na przykład pewna Indianka dowiedziała się, co Bóg sądzi o wizerunkach, wykrzyknęła: „I pomyśleć, że zabraniali nam czcić słońce i potępiali indiańskie bożki, a tymczasem katolickie obrazy też się nie podobają Bogu! Chciałoby się pójść do kościoła i wygrzmocić księdza laską za to, że tak długo mnie oszukiwał!” Przekonano ją, by tego nie robiła, ale jej słowa odzwierciedlały stan uczuć wielu mieszkańców tego terenu.

Indianie z południowej części stanu Bolívar bardzo lubią nasze wydawnictwa. Kochają przyrodę, toteż szczególnie podziwiają kolorowe ilustracje ukazujące Boże dzieła stwórcze. Ciekawym przeżyciem jest obserwowanie, jak przyjmują publikacje. Biorą książkę do ręki, głaszczą ją, wąchają, otwierają, wzdychają z zachwytu nad każdą barwną ilustracją i mruczą przychylne uwagi w języku pemón. Czasami w podnieceniu wyciągają publikacje z torby pionierów i zaczynają je rozpowszechniać członkom rodziny. Są niezwykle gościnni i głosicieli orędzia Królestwa często podejmują posiłkiem.

Na pierwszą Pamiątkę zorganizowaną po przybyciu pionierów specjalnych przyszło 80 osób. Obecnie działa tu zbór. Niemniej wskutek głęboko zakorzenionych tradycji indiańskich postępy są dość powolne.

Żywy oddźwięk w Amazonas

Środkowopołudniowa część Wenezueli nazywana jest Amazonas. Niedaleko granicy z Kolumbią leży niewielkie miasto Puerto Ayacucho. Otacza je dziewicza puszcza pełna wodospadów i niezwykłych dzikich zwierząt.

Kiedy w latach siedemdziesiątych odwiedził Puerto Ayacucho nadzorca obwodu Willard Anderson, działało tu tylko siedmiu głosicieli. Teren okazał się niezwykle owocny — jednego poranka brat Anderson rozpowszechnił 42 książki. Na wykład z przezroczami przygotowano na wszelki wypadek aż 20 krzeseł, ale ku zdumieniu i zachwytowi miejscowej grupy zjawiły się 222 osoby! Obecnie w Puerto Ayacucho istnieje prężny zbór składający się z przeszło 80 głosicieli Królestwa.

Indianie Goajiro w stanie Zulia

Na zachodnich krańcach Wenezueli leży stan Zulia. Pierwotnymi mieszkańcami tych terenów byli Indianie Goajiro. W La Boquita oraz innych miejscach dalej budują z trzcinowych mat domy na palach. Ubierają się w barwne stroje, a ich zwyczaje są bardzo ciekawe. Mężczyźni nie okrywają niczym nóg i lubią jeździć konno. Kobiety noszą długie kolorowe suknie i sandały ozdobione dużymi pomponami z wełny.

Wśród Indian Goajiro można znaleźć osoby przypominające owce. Wielu z nich początkowo odnosi się do orędzia biblijnego z niejaką rezerwą, gdyż byli już wykorzystywani przez różne ugrupowania chrześcijańskie. Niektórzy jednak reagują przychylnie.

Misjonarz Frank Larson zawiózł na tereny zamieszkane przez Indian Goajiro jeden z filmów Towarzystwa. Projekcję zapowiedziano na siódmą wieczór, ale nikt nie przyszedł. Odtworzył więc ze zdartej płyty popularną muzykę salsa i wtedy pojawiło się 260 osób, które z przyjemnością obejrzały film. Kiedy indziej przemówienia, które wygłosił Mario Iaizzo, wysłuchało ponad 600 zgromadzonych.

Imigranci gorliwie głoszą prawdę biblijną

Co szósty mieszkaniec Wenezueli urodził się za granicą. Zwłaszcza w latach pięćdziesiątych przyjechało tu sporo imigrantów z Portugalii, Włoch, Hiszpanii i krajów arabskich. Nierzadko przybywali niemal bez grosza, ale z czasem wielu z nich stworzyło kwitnące przedsiębiorstwa. Są to ludzie mrówczo pracowici, a ich życie wypełnia troska o sprawy materialne. Dość często więc trudno jest dotrzeć do nich z orędziem Królestwa. Można tu też oczywiście spotkać imigrantów z innych krajów południowoamerykańskich, szczególnie z Kolumbii.

Do weteranów mających za sobą długie lata służby teokratycznej zaliczał się Vilius Tumas, który został ochrzczony na Litwie w roku 1923. Do Wenezueli przeprowadził się po drugiej wojnie światowej, przeżywszy straszliwe panowanie hitlerowskie w Europie. Aż do śmierci w roku 1993 usługiwał jako starszy zboru w mieście La Victoria i był dla braci pięknym wzorem wiernej służby.

Nadzorca podróżujący Remigio Afonso pochodzi z Wysp Kanaryjskich. Udało mu się już dotrzeć do innych imigrantów. Przekonał się, że nawet jeśli niektórzy członkowie rodziny nie interesują się prawdą biblijną, drudzy nieraz chętnie dają jej posłuch. Na przykład w Cumaná małżeństwo arabskich przedsiębiorców nie chciało go słuchać, ale gotowość taką wyraziła ich córka. „Poprosiła, żebym przyniósł jej Biblię” — opowiada Remigio. „Obiecałem, że to zrobię, ona jednak nie była pewna, czy dotrzymam słowa. Ustaliliśmy dzień i godzinę. Postarałem się przyjść punktualnie, co wywarło na niej duże wrażenie. Przyjęła Biblię oraz książkę Prawda, która prowadzi do życia wiecznego i założyłem z nią studium, które przekazałem pewnej siostrze.

„Wkrótce potem odwiedziłem zbór w miejscowości Güiria, gdzie w drzwiach sklepu naprzeciwko Sali Królestwa zobaczyłem siedzącego mężczyznę, który czytał książkę w zielonej okładce. Skinął ręką, bym do niego podszedł. Człowiek ów, Arab z pochodzenia, zapytał mnie, czy to nasza publikacja. Chociaż wydano ją po arabsku, stwierdziłem, że jest to książka ‚Niech Bóg będzie prawdziwy’. Zaznaczył, że otrzymał ją w podarunku w kraju rodzinnym i że nikomu jej nie sprzeda ani nie wypożyczy. Upewniwszy się, iż czyta też po hiszpańsku, zaproponowałem mu książkę Prawda. Chętnie ją przyjął i zapoczątkowaliśmy studium. Przyszedł w tamtym tygodniu na trzy zebrania, a na studium Strażnicy nawet dał odpowiedź”.

Po dwóch latach na zgromadzeniu okręgowym w Maracay z bratem Afonsem przywitał się pewien mężczyzna z teczką i spytał, czy go poznaje. „Jestem z Güirii” — wyjaśnił. „Zostałem ochrzczony i prowadzę już trzy własne studia biblijne”. Gdy rok później brat Afonso wygłosił przemówienie na zgromadzeniu okręgowym w Kolumbii, podbiegła do niego ze łzami w oczach młoda kobieta i przedstawiła się jako dziewczyna z Cumaná, której dał kiedyś świadectwo. Powiedziała, że i ona jest ochrzczonym Świadkiem. Ileż radości sprawiają takie przeżycia!

Do cudzoziemców, którzy osiedlili się w Wenezueli i byli naocznymi świadkami rozwoju dzieła, należy Dyah Yazbek. Pamięta, jak z rodzicami, bratem i siostrami głosili w wioskach i miasteczkach Libanu, gdzie jego ojciec poznał prawdę w latach trzydziestych. Dwa miesiące po przybyciu do Wenezueli ojciec, Michel, zmarł, co było ogromnym ciosem dla całej rodziny. Dyah opowiada jednak: „Razem z mamą trwaliśmy w prawdzie i chodziliśmy na zebrania do zboru Caracas Północ. Kiedy miałem 16 lat, dałem się ochrzcić i wstąpiłem do służby pionierskiej”. Trzy lata później przerwał służbę wskutek trudności finansowych w domu. Potem przez 28 lat zajmował się bankowością, aż w końcu uznał, że może zrezygnować z pracy bez szkody dla żony, trójki dzieci oraz matki, która z nimi mieszkała. Ponownie został pionierem, a obecnie usługuje jako członek Komitetu Oddziału. Wracając myślą do minionych blisko 40 lat, przypomina sobie zgromadzenie okręgowe w Wenezueli w roku 1956. Po raz pierwszy liczba obecnych przekroczyła wówczas 1000. „Teraz w zgromadzeniach okręgowych uczestniczy przeszło 100 000 osób” — mówi brat Yazbek.

Pomoc nadzorców podróżujących

Kiedy pod koniec lat czterdziestych w całym kraju działało zaledwie sześć czy siedem zborów, w miarę możliwości składał im wizyty Donald Baxter, jedyny pracownik Biura Oddziału.

W 1951 roku do odwiedzania zborów i odosobnionych grup rozrzuconych po kraju wyznaczono 21-letniego Rubéna Arauja, który właśnie ukończył Gilead. W roku tym liczba zborów wzrosła do 12. Rubén nie miał samochodu, więc podróżował autobusem lub taksówką, a gdy udawał się w odległe miejsca, korzystał z samolotu lub małej łódki (chalanas).

Do dziś pamięta, jak odwiedził prenumeratora Strażnicy niedaleko miejscowości Rubio w stanie Táchira, graniczącym z Kolumbią. Właściciel farmy wyjaśnił, że jest Szwajcarem i nie potrafi czytać po hiszpańsku. „Ale może pan porozmawiać z żoną, ona lubi Biblię” — powiedział. „Zamieniłem kilka słów z jego żoną”, wspomina Rubén, „a wtedy ona poprosiła matkę, 81-letnią staruszkę. Kiedy ta kobieta zobaczyła moje książki, zapytała, czy nasza działalność ma związek z podręcznikiem Boski plan wieków. Wyraźnie się ożywiła i w jej oczach zapaliły się iskierki. ‚To znaczy, że wie pan coś o Rutherfordzie?’ — zapytała. Mówiła tylko po niemiecku, lecz córka tłumaczyła jej słowa na hiszpański. Starsza pani oznajmiła, że odkąd otrzymała tę książkę w roku 1920, stale na nowo ją czyta. Widziała też ‚Fotodramę stworzenia’ i słyszała wykład ‚Miliony ludzi z obecnie żyjących nigdy nie umrą’. Kiedy 12 lat temu wyjechała ze Szwajcarii do Wenezueli, straciła kontakt ze Świadkami. ‚Ogromnie mi was brakuje’ — wyznała. W uniesieniu zaśpiewała po niemiecku pieśń Królestwa, a ja od razu zacząłem ją śpiewać po hiszpańsku. W oczach mieliśmy łzy radości”.

Keith i Lois Westowie, absolwenci 19 klasy Gilead, pełnili służbę w obwodzie przez 15 lat. Czasami nie było im łatwo. Za przykład może posłużyć wizyta w Monte Oscuro w stanie Portuguesa. Keith wspomina: „W nocy spadł ulewny deszcz i nie mogliśmy dojechać samochodem tak daleko, jak planowaliśmy, zostawiliśmy go więc i poszliśmy pieszo aż do rzeki. Zdjęliśmy buty i brnęliśmy w wodzie pod prąd, a potem jeszcze musieliśmy wdrapać się na górę, by dotrzeć do małej Sali Królestwa. Nie było tam żywej duszy, ale towarzyszący nam brat powiedział: ‚Nie martwcie się, zaraz tu będą’. Zaczął uderzać w metalową obręcz i w końcu przyszło około 40 osób. Chociaż byłem mokry i miałem zabłocone spodnie, wygłosiłem przemówienie. Brodzenie w zimnej wodzie, wspinaczka w pocie czoła do Sali i wykład w mokrych spodniach skończyły się dokuczliwym bólem mięśni. Przez jakiś czas potrzebowałem w Salach Królestwa pomocy przy wchodzeniu na podium i schodzeniu z niego, a w trakcie głoszenia musiałem co rusz odpoczywać”.

Często nie lada wyzwaniem dla nadzorców podróżujących są coraz to inne kwatery. Nieraz nie ma w nich bieżącej wody. Pod dachami z blachy falistej panuje temperatura 30—40 stopni Celsjusza. Zupełnie nieznane są siatki w oknach i drzwiach, toteż w pokoju — a czasami w łóżku — można znaleźć mnóstwo okazów miejscowej fauny. Cudzoziemcy przyzwyczajeni do większej miary prywatności niekiedy muszą się dostosować do swobodnego, otwartego i towarzyskiego trybu życia rodzin wenezuelskich. Niemniej Wenezuelczyków cechuje wyjątkowa życzliwość i gościnność, nadzorcę podróżującego zaś wita się słowami: „Usted está en su casa” (Czuj się jak u siebie w domu).

Nadzorcy podróżujący pokazywali w całej Wenezueli filmy i przezrocza opracowane przez Towarzystwo. Wenezuelczycy są miłośnikami filmów. Nadzorca podróżujący może więc zawsze liczyć na tłum widzów. Ludzie siadają na podłodze, stoją albo przyglądają się z zewnątrz przez okna. Pewien zainteresowany chętnie pomalował ścianę swego domu na biało, by mogła służyć za ekran. W górskiej osadzie niedaleko Carúpano życzliwy właściciel sklepu udostępnił swą prądnicę (jedyne źródło energii elektrycznej w promieniu wielu kilometrów) oraz obiekt na zgromadzenie — własną arenę do walki kogutów. Potem wystrzelił race, zapraszając w ten sposób mieszkańców okolicznych wzgórz. Zjawiło się 85 osób, z czego sporo przyjechało na osłach. Była to swoista odmiana kina dla zmotoryzowanych.

Szczególnie ciepłymi uczuciami darzy nadzorców podróżujących i ich żony Gladys Guerrero z Maracaibo. Jedna z nich, Nancy Baxter, udała się z nią kiedyś do służby polowej w mieście Punto Fijo i zauważyła, że dziewczyna ma wadę wymowy. Gladys wyjaśniła, że jest to typowe dla jej rodziny ze strony ojca. Nie potrafiła temu zaradzić, choć często się z niej wyśmiewano z tego powodu. Była głęboko poruszona, gdy siostra Baxter poświęciła czas, by ją nauczyć prawidłowej wymowy pewnych słów i pokazać, jak ją ćwiczyć. „Jej cierpliwość wydała owoce” — mówi Gladys. „Teraz umiem wysławiać się poprawnie”. Inni też pomagali Gladys wzrastać pod względem duchowym.

Poleganie na Jehowie w służbie pionierskiej

Obecnie w Wenezueli działa przeszło 11 000 pionierów. Wielu z nich podjęło służbę dzięki życzliwym zachętom sług pełnoczasowych.

Z zachęt takich skorzystał Pedro Barreto. W roku 1954 nadzorca oddziału zaproponował jemu oraz trzem innym chłopcom wstąpienie do specjalnej służby pionierskiej. Pedro miał 18 lat i był najstarszy. Co powinien zrobić? „Byłem młody i niedoświadczony, nie umiałem prać ani prasować. Prawdę mówiąc, nie potrafiłem się nawet wykąpać!” — śmieje się Pedro. Był ochrzczony dopiero od roku. Po mniej więcej godzinnej rozmowie z nadzorcą oddziału Pedro się zdecydował. Całą czwórkę przydzielono do Trujillo, stolicy stanu o tej samej nazwie. Mieszkańcy tego miasta — zwłaszcza w tamtych czasach — byli przywiązani do tradycji i bardzo religijni. Owi czterej pionierzy ogromnie się przyczynili do zakładania tam podwalin pod rozwój dzieła. Głosili między innymi szanowanym obywatelom, takim jak naczelnik poczty i sędzia miejscowego sądu.

Pewnego dnia na rynku czwórka pionierów stanęła oko w oko z księdzem katolickim, znanym w Wenezueli z publikowania w prasie złośliwych, oszczerczych i pełnych niedomówień artykułów o Świadkach Jehowy. Zebrał się tłum, a ksiądz grzmiał, by nie słuchać tych chłopców, ponieważ sieją w mieście zamęt i wszystkich denerwują. Przypominał, że strażnikiem wiary jest Kościół katolicki. Pedro wspomina: „W tym zamieszaniu i zgiełku ksiądz po cichu mi pogroził, używając wulgarnych słów. Powiedziałem więc na głos: ‚Słyszeliście, jak on się wyraża?... I to ma być ksiądz!’ Potem powtórzyłem głośno część tego, co usłyszałem. Syknął wtedy przez zaciśnięte zęby: ‚Zmykaj stąd, bo cię przegonię kopniakami’. Odrzekłem, że nie będzie musiał nadwerężać nóg i że sobie pójdziemy”.

Wiadomość o tym incydencie dotarła do wspomnianego wcześniej sędziego. Pochwalił on pionierów i wyraził podziw dla ich działalności. Orędzie prawdy głoszone przez tych czterech dzielnych chłopców zapuściło korzenie w Trujillo i w roku 1995 istniały tam już dwa zbory, nie licząc zborów i grup w okolicznych miastach i wioskach.

Arminda López, siostra Pedra, pamięta, że gdy pod koniec lat pięćdziesiątych wraz z trzema innymi siostrami pełniły służbę pionierską w San Fernando de Apure, Jehowa zawsze zaspokajał ich potrzeby życiowe — zgodnie z obietnicą daną tym, którzy szukają najpierw Królestwa (Mat. 6:33). Pewnego miesiąca kieszonkowe, z którego korzystały jako pionierki specjalne, nie napłynęło w oznaczonym czasie i skończyły im się pieniądze. Spiżarka była puściuteńka. Chcąc zapomnieć o burczących żołądkach, postanowiły iść wcześniej do łóżka. O dziesiątej wieczorem ktoś zapukał do drzwi wejściowych. Wyjrzawszy przez okno, zobaczyły człowieka, z którym prowadziły studium biblijne. Przeprosił, że je tak późno niepokoi, ale właśnie wrócił z podróży i przywiózł trochę rzeczy, które mogą im się przydać — była to skrzynka owoców, jarzyn i innych artykułów żywnościowych. Szybko zapomniały o łóżku i zaczęły się krzątać w kuchni. „To na pewno Jehowa pobudził tego mężczyznę, żeby wtedy przyszedł”, mówi Arminda, „bo następnego dnia byłyśmy z nim umówione na studium i równie dobrze mógł poczekać”. Arminda dalej jest pionierką i obecnie usługuje w mieście Cabimas.

Dla gorliwych pionierów nie ma chyba problemu nie do pokonania. Ani wiek, ani słabe zdrowie, ani sprzeciw w rodzinie nie stanowią przeszkody, której nie dałoby się przezwyciężyć. Chociaż wśród pionierów są oczywiście osoby młode — na początku roku 1995 działało 55 pionierów stałych w wieku od 12 do 15 lat — w żadnym wypadku nie mają one monopolu na udział w tej gałęzi służby. Wiele sióstr, których mężowie nie są Świadkami, codziennie wstaje wcześnie rano, by przygotować posiłki, zająć się dziećmi i sprawami domowymi i by potem móc spotkać się z grupą na zbiórce do służby polowej oraz prowadzić studia biblijne bez zaniedbywania swych obowiązków.

Również żonaci bracia będący głowami rodzin tak układają swe zajęcia, żeby pełnić służbę pionierską. David González podjął ją jako młody kawaler w roku 1968. Później wraz z żoną, Blancą, byli pionierami specjalnymi, dopóki nie przyszły na świat dzieci. Dzisiaj oboje — oraz jedna ich córka — są pionierami stałymi. David wychowuje troje dzieci, jest starszym i regularnie usługuje jako zastępca nadzorcy obwodu. Jak mu się to udaje? Jego zdaniem pomaga mu dobry plan i rezygnacja ze zbędnych rzeczy materialnych. Poza tym znakomicie współdziała z nim żona.

Warto też wspomnieć o tych, którzy wkroczyli w jesień życia, a zmienione warunki pozwalają im teraz myśleć o podjęciu służby pionierskiej. Są wśród nich osoby przechodzące na emeryturę lub mające już dorosłe dzieci. Ale są też tacy jak Elisabeth Fassbender. Urodziła się w roku 1914 i została ochrzczona po wojnie w Niemczech, a następnie w roku 1953 wyjechała z niewierzącym mężem do Wenezueli. Przez 32 lata znosiła z jego strony ostre prześladowania — póki nie zmarł w roku 1982. Kiedy miała 72 lata, nic już nie stało na przeszkodzie, by mogła służyć Jehowie w większym zakresie, więc zrealizowała marzenie swego życia i zgłosiła się do stałej służby pionierskiej.

Wspaniały duch pionierski panujący wśród braci wenezuelskich wynika niewątpliwie również z tego, iż większości z nich nie pociąga materialistyczny styl życia. Na ogół nie wikłają się w nieustanne zmagania o zdobycie luksusowych sprzętów domowych lub pieniędzy na kosztowne wakacje. Będąc wolni od dodatkowych zobowiązań finansowych, liczni czciciele Jehowy stwierdzają, że służba pionierska nie przekracza ich możliwości.

Praca na owocnym polu

Wenezuelczycy przeważnie są ludźmi tolerancyjnymi, szanują Biblię i poza nielicznymi wyjątkami przyznają się do wiary w Boga. Żelazny uścisk, w jakim przez lata trzymał ludzi Kościół katolicki, nieco zelżał i wielu szczerych, lecz nieszczęśliwych parafian próbuje gdzie indziej zaspokoić swe potrzeby duchowe. Mieszanie się do polityki oraz ujawniane od czasu do czasu występki księży bynajmniej nie wzmacniają pozycji Kościoła.

Niewątpliwie wszystko to sprawia, że stosunkowo łatwo jest zapoczątkować studium biblijne. W sierpniu 1995 roku grono 71 709 Świadków Jehowy w Wenezueli prowadziło przeszło 110 000 domowych studiów biblijnych. Kto regularnie głosi i skrupulatnie podtrzymuje zainteresowanie, ten nie ma kłopotu z zakładaniem owocnych studiów. Zainteresowani na ogół przychodzą na zebrania i szybko dokonują zmian, by się dostosować do prawych wymagań Jehowy.

W roku 1936 tylko dwie osoby składały w Wenezueli sprawozdania z głoszenia dobrej nowiny. W roku 1980 było ich 15 025. Piętnaście lat później ogólna liczba głosicieli Królestwa przekroczyła 71 000. W roku 1980 w całym kraju działało zaledwie 186 zborów. Obecnie jest ich 937. Szeregi osób, które miłują Jehowę i chcą Mu służyć, stale rosną.

Czas budowania

Wyraźny wzrost liczby głosicieli obserwowany w ostatnich latach sprawił, że wiele Sal Królestwa stało się za ciasnych. Nieruchomości, zwłaszcza w śródmieściach, osiągają niebotyczne ceny. W Caracas, gdzie parcele są niezwykle drogie, istnieje obecnie 140 zborów i niekiedy nawet pięć dużych zborów korzysta z tego samego obiektu, który pęka w szwach. W niedzielę sąsiedzi mają ciekawy widok, gdy jeden zbór opuszcza Salę po zebraniu, drugi ją zapełnia, a bracia i siostry bez końca wymieniają powitalne uściski dłoni i pocałunki. Na zebraniach sporo osób musi stać, wentylacja zaś często pozostawia wiele do życzenia. Zachodzi konieczność postawienia dalszych Sal Królestwa i dzięki centralnemu funduszowi przeznaczonemu na ten cel podjęto już starania, by zaspokoić te potrzeby.

Pomimo ograniczonych zasobów szczodrość braci umożliwiła wzniesienie w mieście Cúa w stanie Miranda pierwszej w Wenezueli Sali Zgromadzeń. Dyah Yazbek, który usługiwał w komitecie budowy, podaje kilka szczegółów: „W czasie budowy Sali w Cúa mieliśmy trochę kłopotów po pierwszym roku, gdyż stanął już szkielet budynku i trwały dalsze prace, ale zabrakło funduszy. Dnia 12 października 1982 roku spotkaliśmy się z miejscowymi starszymi i sługami pomocniczymi i przedstawiliśmy im sytuację, prosząc, żeby się zorientowali, ile mogą ofiarować bracia w zborach. W rezultacie trzy miesiące później ku naszemu ogromnemu zdziwieniu wpłynęły datki w wysokości 1,5 miliona boliwarów, a była to wówczas znaczna suma. Dzięki nim mogliśmy dokończyć budowę — łącznie z zamontowaniem klimatyzacji i wygodnych siedzeń. Sala jest prawdziwym błogosławieństwem dla 11 obwodów, które teraz z niej korzystają”. W Wenezueli użytkuje się obecnie dwie Sale Zgromadzeń — drugą wzniesiono w Campo Elías w stanie Yaracuy.

Obszerniejsze obiekty oddziału

Nadzór nad dziełem prowadzonym przez Biuro Oddziału sprawuje dziś komitet złożony z sześciu dojrzałych braci. Są to: Teodoro Griesinger, Keith West, Stefan Johansson (obecny koordynator Komitetu Oddziału), Eduardo Blackwood (który usługuje też jako jeden z czterech nadzorców okręgu), Dyah Yazbek (pionier stały i ojciec rodziny) oraz Rafael Pérez (nadzorca obwodu).

W miarę jak dzieło w terenie robiło postępy, okazało się konieczne powiększenie obiektów oddziału. Kiedy w listopadzie 1953 roku Wenezuelę odwiedzili bracia Knorr i Henschel, brat Knorr wskazał, że byłoby dobrze, gdyby Towarzystwo miało własny budynek, w którym by się mieścił dom misjonarski i Biuro Oddziału. Znaleziono w Caracas nowy, piętrowy dom w cichej dzielnicy mieszkaniowej Las Acacias. Misjonarze i pracownicy Biura Oddziału wprowadzili się do Quinta Luz we wrześniu 1954 roku i przez 22 lata właśnie stamtąd nadzorowano dzieło w kraju.

Kiedy liczba głosicieli Królestwa przekroczyła 13 000 Biuro Oddziału przeniesiono do nowych obiektów, tym razem w pobliskim mieście La Victoria w stanie Aragua. Ten piękny nowy zespół budynków wydawał się ogromny w porównaniu z poprzednim domem i trudno było sobie wyobrazić, że zostanie w pełni wykorzystany. Jednakże w roku 1985 oddano do użytku dodatkową część, ponieważ dotychczasowa okazała się już za mała.

Po kilku latach obiekty oddziału kolejny raz stały się za ciasne i w roku 1989 zakupiono 14 hektarów gruntu pod budowę nowych. Ukończono już prace przygotowawcze i wszystko wskazuje na to, że w niedalekiej przyszłości zostanie zrealizowany cały projekt.

„Każdy, kto jest spragniony, niech przyjdzie”

Kiedy apostoł Jan kończył spisywanie Księgi Objawienia, Jezus Chrystus dopilnował, by zamieścił w niej następujące słowa: „Duch i oblubienica bezustannie mówią: ‚Przyjdź!’ I każdy, kto słyszy, niech powie: ‚Przyjdź!’ I każdy, kto jest spragniony, niech przyjdzie; każdy, kto chce, niech bierze wodę życia darmo” (Obj. 22:17). Już mniej więcej 70 lat mieszkańcom Wenezueli jest zanoszone to łaskawe zaproszenie. Donośniej niż kiedykolwiek rozlega się we wszystkich zakątkach kraju — ze wspaniałym rezultatem.

Dzieła nie przyhamował wzrost przestępczości. Niemal na każdych drzwiach wejściowych widnieją żelazne sztaby, na których wisi gruby łańcuch lub duża kłódka. Nawet w biały dzień można zostać napadniętym na ulicy. Zwłaszcza caraqueños (mieszkańcy Caracas) wystrzegają się noszenia złotej biżuterii lub drogich zegarków. Ofiarą rabusiów często padają niczego nie świadomi turyści. Podczas głoszenia w uboższych dzielnicach nasi bracia muszą być bardzo ostrożni. Świadkowie Jehowy na ogół cieszą się szacunkiem. Zdarzało się już jednak, że całe grupy głosicieli pod groźbą użycia broni ograbiano z zegarków, pieniędzy i biżuterii. Nie osłabia to jednak gorliwości braci działających w tych niebezpiecznych okolicach i jest tam dawane dokładne świadectwo.

Cierpliwe i wytrwałe ogłaszanie dobrej nowiny przynosi pożytek ludziom wszelkiego pokroju. W Maracaibo pewien inżynier i jego rodzina zdecydowanie przerywali jakiekolwiek próby nawiązania rozmowy o Biblii podejmowane przez życzliwych sąsiadów będących Świadkami i przez 14 lat kontakty między tymi dwiema rodzinami ograniczały się do uprzejmych pozdrowień. Któregoś dnia w roku 1986 pięcioletni synek Świadków rozmawiał przez płot z córeczką sąsiadów. Pod koniec pogawędki oświadczył: „Gdyby twój tatuś dostał od mojego książkę Stwarzanie, przekonałby się, że to Jehowa nas stworzył”. Ojciec odniósł wrażenie, że Jehowa pragnie, by jeszcze raz spróbował dotrzeć do sąsiada, toteż nazajutrz rano poszedł do niego i opowiedział rozmowę dzieci. „W imieniu syna chciałbym więc podarować panu książkę Stwarzanie” — rzekł. Ku zdziwieniu brata dwa dni później oboje sąsiedzi przyszli do ich domu, by przeprosić za dotychczasową nieprzejednaną postawę i wyrazić podziw dla tej cudownej książki. Zapoczątkowano studium Biblii i obecnie to małżeństwo wraz z dwójką starszych dzieci są oddanymi, ochrzczonymi Świadkami Jehowy.

W Barquisimeto Ana zawsze odprawiała Świadków, gdy pukali do jej drzwi. Jako zagorzała czcicielka Marii Lionzy, uwikłała się w spirytyzm. Bardzo pragnęła jednak uwolnić się z tych więzów. Pomodliła się do Boga, by pomógł jej zmienić styl życia. Wkrótce potem zawitała do niej Esther Germanos, będąca Świadkiem Jehowy. Ana pomyślała, że wizyta Świadków może mieć coś wspólnego z jej modlitwą. Zgodziła się na systematyczne studium Biblii, zaczęła chodzić na zebrania, potem wymówiła mieszkanie lokatorom prowadzącym się niemoralnie, oczyściła dom z wszystkich przedmiotów związanych ze spirytyzmem i w roku 1986 oddała życie Jehowie, dzięki czemu wreszcie zakosztowała wolności, jaką może zapewnić tylko prawda.

Hernán należał do ugrupowania, które odprawiało rytuały spirytystyczne, nie miało nic przeciwko niemoralności i w czasie obrzędów religijnych spożywało duże ilości alkoholu, żeby „pokrzepić ducha”. Przyszedłszy pierwszy raz do Sali Królestwa, wysłuchał programu, po czym udał się prosto do swego kościoła i wygłosił podobne przemówienie. Ale gdy wziął udział w zgromadzeniu, zaczął poważniej traktować to, czego się dowiadywał. Pewnej niedzieli w roku 1981 po przybyciu do swego kościoła zobaczył, że osoba, którą nazywali matką duchową, ma pianę na ustach. Mówiono, że opętał ją Szatan Diabeł. Człowiek ów już nigdy tam nie wrócił. Następnego roku dał się ochrzcić jako Świadek Jehowy. Hernán, jego żona i najstarszy syn są teraz pionierami stałymi.

Małżeństwo Martínezów niemal się rozpadło. Oboje ciągle grozili sobie rozwodem. Sytuację tę wykorzystywały dzieci. Rozpaczliwie łaknąc pociechy, żona odszukała głosicielkę, z którą wcześniej rozmawiała o Biblii, i bez wiedzy męża zgodziła się na studium. W tym samym czasie mężowi dała w pracy świadectwo sekretarka i umówiła go z jednym ze starszych na studium. Wkrótce postanowił podzielić się z żoną tym, czego się dowiedział z Pisma Świętego. Ku swemu zaskoczeniu usłyszał, że ona także studiuje ze Świadkami Jehowy i chodzi na zebrania do innej Sali Królestwa. Wspólne studium Biblii i uczęszczanie na zebrania stało się odtąd elementem ich życia rodzinnego. Obecnie ta rodzina, której groził rozpad, służy Jehowie — szczęśliwa i zjednoczona.

Beatriz całe życie marzyła o tym, żeby zrozumieć Biblię. Po ślubie przeprowadziła się do Caracas, gdzie oboje z mężem zaczęli bywać w wyższych sferach. Zaprzyjaźniła się ze starszym mężczyzną, który porzucił stan duchowny, nie mogąc się zgodzić z fundamentalnymi naukami Kościoła. Pewnego razu powiedział jej: „Jedyny ważny chrzest polega na zupełnym zanurzeniu, jak to robią Świadkowie Jehowy”. Kilka lat później Beatriz była już po rozwodzie i miała ogromny problem osobisty. Zrozpaczona, modliła się do Boga. W nocy 26 grudnia 1984 roku spędziła na modlitwie wiele godzin. Nazajutrz rano rozległ się dzwonek. Zdenerwowana, spojrzała przez wizjer i zobaczyła dwoje ludzi z teczkami. Rozzłościła się, że jej przeszkadzają, więc zawołała przez drzwi, jak gdyby była służącą: „Pani nie ma w domu, a ja nie mogę otworzyć”. Przed odejściem wsunęli pod drzwi ulotkę. Beatriz ją podniosła. Widniał na niej napis: „Poznaj swą Biblię”. Przypomniały jej się słowa byłego księdza. Czyżby to byli Świadkowie Jehowy, o których mówił? A może ich odwiedziny miały związek z jej modlitwami zanoszonymi w nocy? Otworzyła drzwi, lecz głosicieli już nie było. Z klatki schodowej zawołała, żeby wrócili. Potem przeprosiła ich za swe zachowanie i wprowadziła do środka. Od razu zapoczątkowano studium Biblii, a po jakimś czasie Beatriz dała się ochrzcić jako chrześcijański Świadek Jehowy. Jest szczęśliwa, że wreszcie zrealizowała marzenie swego życia i sporą część swego czasu poświęca na pomaganie drugim w poznawaniu Biblii.

Dzięki błogosławieństwu Jehowy zbory szybko rosną. Sale Królestwa wręcz pękają w szwach. Zakładane są nowe zbory. Stale przybywa głosicieli Królestwa oraz sług pełnoczasowych, a rzesze obecnych na Pamiątce i zgromadzeniach świadczą o tym, iż przed zakończeniem teraźniejszego systemu rzeczy jeszcze wiele ludzi przyłączy się do nas w oddawaniu czci Jehowie.

Świadkowie Jehowy coraz gorliwiej głoszą w miastach i wioskach, na równinach i w górach Wenezueli. A gdy widzą wspaniałe owoce swej działalności, przychodzą im na myśl słowa apostoła Pawła: „Ani ten, kto sadzi, nie jest czymś, ani ten, kto podlewa, tylko Bóg, który daje wzrost” (1 Kor. 3:7).

[Całostronicowa ilustracja na stronie 186]

[Ilustracja na stronie 194]

Rubén Araujo, jeden z pierwszych ochrzczonych Świadków w Wenezueli

[Ilustracja na stronie 199]

Inez Burnham, Ruby Dodd (obecnie Baxter), Dixie Dodd i Rachel Burnham opuszczają Nowy Jork w 1949 roku. Zanim statek wypłynął z portu, wszystkie czuły się wspaniale

[Ilustracje na stronach 200, 201]

Niektórzy misjonarze usługujący przez wiele lat w Wenezueli: 1) Ruby i Donald Baxterowie, 2) Dixie Dodd, 3) Penny Gavette, 4) Leila Proctor, 5) Ragna Ingwaldsen, 6) Evelyn i Mervyn Wardowie, 7) Pearl i Vin Chapmanowie

[Ilustracja na stronie 207]

Quinta Luz

[Ilustracje na stronie 208]

U góry: Milton Henschel przemawia na zgromadzeniu w klubie Las Fuentes w roku 1958

U dołu: Nathan Knorr (po lewej) i jego tłumacz Teodoro Griesinger w roku 1962

[Ilustracja na stronie 227]

W roku 1988 z okazji specjalnego zgromadzenia przeszło 74 600 osób szczelnie wypełniło amfiteatr do korridy w Valencii

[Ilustracje na stronie 236]

Niektórzy nadzorcy obwodu i okręgu (z żonami): 1) Lois i Keith Westowie, 2) Zulay i Alberto Gonzálezowie, 3) Casimiro Zyto, 4) Nancy i Lester Baxterowie, 5) Eloise i Rodney Proctorowie, 6) Remigio Afonso

[Ilustracje na stronie 244]

Niektórzy długoletni pionierzy: 1) Dilia de Gonzáles, 2) Esther i Emilio Germanosowie, 3) Rita Payne, 4) Ángel Maria Granadillo, 5) Nayibe de Linares, 6) Irma Fernández, 7) José Ramon Gomez

[Ilustracje na stronie 252]

Powyżej: Biuro Oddziału w La Victoria

Komitet Oddziału (od lewej): Dyah Yazbek, Teodoro Griesinger, Stefan Johansson, Keith West, Eduardo Blackwood i Rafael Pérez