Przejdź do zawartości

Przejdź do spisu treści

Benin

Benin

Benin

Był kwiecień 1976 roku. Do drzwi Domu Betel zaczęli się dobijać żołnierze z bronią automatyczną. „Macie wyjść i wziąć udział w ceremonii podnoszenia flagi!” — zażądał dowódca. Rozwścieczony tłum skandował hasła polityczne.

Wewnątrz misjonarze dalej omawiali, zgodnie ze swym zwyczajem, zaczerpnięty z Biblii tekst dzienny. Rozważany werset brzmiał: „Moce niebios zostaną wstrząśnięte” (Mat. 24:29). Jakimże źródłem siły okazał się dla nich tego ranka! Na zewnątrz żołnierze podnieśli flagę na terenie Biura Oddziału i przejęli nad nim kontrolę.

Wkrótce potem wszystkim misjonarzom kazano opuścić budynek. Pozwolono im wziąć jedynie osobiste rzeczy, które zdołali unieść w swych walizkach. Niezwłocznie załadowano ich na furgonetkę Towarzystwa i pod eskortą wywieziono z kraju.

Kiedy samochód wyjeżdżał z terenu Betel, pojawił się młody brat na rowerze. „Co się dzieje? Dokąd was zabierają?” — spytał. Misjonarze odprawili go machnięciem ręki, żeby czasem i on nie został aresztowany.

Co doprowadziło do tego, że działalność Świadków Jehowy w Beninie obłożono zakazem? Dzięki czemu w tym trudnym, 14-letnim okresie miejscowi Świadkowie zachowali siły duchowe? Czy misjonarze wrócili? A gdy owe ograniczenia w końcu zniesiono, jak benińscy Świadkowie Jehowy wykorzystali świeżo odzyskaną wolność?

To właśnie Benin

Kraj na zachodnim wybrzeżu Afryki, wciśnięty między Togo a Nigerię i przypominający kształtem dziurkę od klucza — to właśnie Benin. Być może znałeś go pod dawniejszą nazwą, Dahomej. Panuje tu łagodny klimat i mieszkają przyjaźni i życzliwi ludzie. Należą do mniej więcej 60 grup etnicznych i mówią ponad 50 językami, ale językiem urzędowym jest francuski.

Benin to ojczyzna miniaturowych zamków i kolebka dawnych królestw afrykańskich. Na błękitnej lagunie leży Ganvié, pływająca wioska nazywana przez niektórych Wenecją Afryki. Za ulice służą tam rzeki, a za taksówki — kolorowe pirogues, czyli czółna. W północnej części kraju znajdują się dwa parki narodowe: Pendjari i „W”, gdzie sawannę zamieszkują żyjące na swobodzie lwy, słonie, małpy oraz hipopotamy. Na południu palmy tańczą w takt podmuchów wiatru znad oceanu.

Czasami jednak życie nie szczędziło mieszkańcom tego kraju goryczy. Na początku XVII wieku Kpassè, władca królestwa Hueda, nawiązał stosunki handlowe z francuskimi, angielskimi i portugalskimi handlarzami niewolników. Ten bezwzględny król zaczął sprzedawać swych rodaków za ozdoby i broń. W Grehue, obecne Whidah, ładowano ich na statki i wywożono na Haiti, Antyle Holenderskie oraz do Ameryki. Handel niewolnikami trwał od XVII do początków XIX stulecia, kiedy to w wielu krajach wreszcie został zakazany.

Jednakże u zarania XX wieku przed mieszkańcami Beninu zaczęła się otwierać możliwość uwolnienia ze znacznie straszliwszej niewoli — z pęt religii fałszywej wraz ze wszystkimi jej odrażającymi odmianami. W Beninie jedną z nich jest kult wudu.

Kolebka kultu wudu

Tradycyjną religię stanowi tu animizm, a jego wyznawcy za najwyższego boga uznają Mawu. Wyobraża go wiele drugorzędnych bóstw, czyli wudu, którym w określone święta składa się ofiary. Na przykład Hewioso to bóg grzmotu, a bóg Zangbeto podobno chroni w nocy pola rolników. Niższą pozycję wobec tych wudu zajmują pomniejsze bóstwa, uważane też za duchy zmarłych. Praktykowany jest więc kult przodków. W wielu domach można znaleźć asen, czyli swego rodzaju mały parasol z kutego żelaza, zdobiony symbolami ku czci zmarłego krewnego.

Do nawiązania kontaktu z tymi bogami potrzebny jest pośrednik — kapłan fetyszystyczny (mężczyzna lub kobieta). Umiejętności komunikowania się z bóstwami oraz innymi duchami nabywa podobno po trzyletnim pobycie w zakonie fetyszystycznym. Kapłani tworzą wpływową hierarchię, która ogromnie oddziałuje na życie uznających ją Benińczyków.

Wyznawcy tego kultu wierzą, że duch zmarłego może wrócić i zabić innych członków rodziny. Niejeden sprzedaje swój dobytek lub zaciąga olbrzymie długi, aby pokryć koszty związane z ofiarami ze zwierząt i wystawnymi ceremoniami, mającymi przebłagać zmarłych krewnych. W rezultacie niektóre rodziny popadają w ubóstwo. Wierzenia te wzbudzają zabobonny lęk, trzymający ludzi w niewoli.

W Beninie można też spotkać wyznawców tak zwanych religii chrześcijańskich, z których wielu zarazem praktykuje animizm. Mieszanie dwóch form kultu na ogół nie uchodzi za coś niewłaściwego, ale porzucenie tradycji animistycznych jest traktowane jako poważny grzech. Mimo to sporo osób zdobywa się na ten krok.

Początkowe lata

Prawda biblijna, która faktycznie uwalnia ludzi od zabobonnego lęku, dotarła do Dahomeju w 1929 roku. Brat Yanada z plemienia Gun poznał ją od Badaczy Pisma Świętego (jak wówczas nazywano Świadków Jehowy) w Ibadanie w Nigerii, po czym wrócił, by przekazać tę wiedzę współplemieńcom. W swym rodzinnym mieście, stołecznym Porto Novo, zebrał sześć osób i zaczął studiować z nimi Biblię. Do grupy tej należał Daniel Afeniyi pochodzący z Nigerii, który mocno uchwycił się prawdy i w 1935 roku został ochrzczony. Jednakże na skutek prześladowań wszczętych przez miejscowy kler brat Yanada musiał wrócić do Nigerii, a Daniel Afeniyi krótko po chrzcie z tych samych powodów wyjechał do swej wioski, Daagbe. Kiedy w Porto Novo zaczęło głosić czterech innych nigeryjskich Świadków, aresztowano ich i natychmiast wydalono.

W 1938 roku do pracy w Porto Novo skierowano 12 nigeryjskich braci z plemienia Ibo. Ku strapieniu duchownych protestanckich sporo ludzi z docenianiem odniosło się do tego, czego Świadkowie uczyli ich z Biblii. Postąpił tak na przykład Moïse Akinocho z plemienia Joruba, który zajmował się handlem. Był niegdyś metodystą, a jednocześnie praktykował kult przodków. Kler wywarł presję na miejscowe władze i Świadkowie Jehowy znowu musieli opuścić Porto Novo. Kiedy jednak ogień prześladowań wymierzonych przeciw owym braciom z plemienia Ibo zaczął się wzmagać, brat Akinocho stanął po ich stronie i rzekł: „Jeżeli władze zamierzają zabić wszystkich Świadków Jehowy, to i ja jestem gotów zginąć”. Niewzruszenie trwał w wierze aż do śmierci w roku 1950.

Podczas II wojny światowej nigeryjscy Świadkowie już nie mogli przyjeżdżać do Beninu. Niemniej ziarna prawdy zostały zasiane i gdy później trochę je podlano i zadbano o nie, szybko wzeszły. Sposobność taka nadarzyła się wkrótce po wojnie. W trakcie pobytu w Nigerii Świadkiem Jehowy został Nourou Akintoundé, rdzenny Benińczyk. W 1948 roku wrócił do rodzinnego kraju już jako pionier i większość czasu przeznaczał na świadczenie drugim o Jehowie Bogu i Jego zamierzeniu objawionym w Biblii. Rezultaty przeszły wszelkie oczekiwania.

W sprawozdaniu ze służby polowej za maj 1948 roku doniesiono: „Ze wzruszeniem zamieszczamy informację o nowym kraju. Ewangelia krzewiona jest w Dahomeju Francuskim [Beninie], a ludzie dobrej woli zbierają się przy ‚znaku sygnałowym dla narodów’” (Izaj. 11:12, NW).

W tym samym miesiącu wystąpiono do gubernatora Dahomeju o przyznanie Towarzystwu osobowości prawnej. Wniosek ten został przesłany do wysokiego komisarza w Dakarze w Senegalu. Z odpowiedzią zwlekano przeszło rok, po czym prośbę odrzucono. Mimo to dzieło głoszenia zataczało coraz szersze kręgi. Ówczesny nadzorca oddziału w Nigerii, Wilfred Gooch, napisał: „Było tam tylu potencjalnych zainteresowanych, że w ciągu sześciu tygodni do służby polowej zaczęło wyruszać z tym pionierem [bratem Akintoundé] 105 osób. Przez następne kilka miesięcy ów pionier dalej krzewił dobrą nowinę w okolicznych miejscowościach, dzięki czemu następował wspaniały rozwój — w lipcu 1948 roku osiągnięto szczytową liczbę 301 głosicieli Królestwa”.

Krzewienie dobrej nowiny nabiera rozmachu

Głosiciele dobrej nowiny z Porto Novo dotarli do odległych miasteczek i wiosek. Brat Akintoundé zabierał ze sobą niektórych nowo zainteresowanych i dawał świadectwo między innymi w Lokogbo i Kotonu. W danej wiosce głosiciele pozostawali kilka dni, korzystając z gościnności osób, które okazały zainteresowanie. W tamtych czasach wyruszały one do służby razem z przyjezdnymi braćmi zaraz po pierwszej rozmowie.

Niespełna cztery miesiące po tym, jak brat Akintoundé wrócił do Beninu, w Porto Novo odbyło się trzydniowe zgromadzenie, na które przyjechali W. R. (Biblia) Brown, Anthony Attwood i Ernest Moreton z oddziału w Nigerii. Przy tej okazji 30 osób dało się ochrzcić, co ogromnie się nie spodobało misjonarzom protestanckim. Za wszelką cenę próbowali zniechęcić nowo zainteresowanych, ci jednak pozostali nieugięci. Jeden z ochrzczonych na tym zgromadzeniu oświadczył: „Jeśli wszystko przebadacie i stwierdzicie, że coś jest nie tak, decyzja należy do was. Ja natomiast przekonałem się, że wszystko to jest bardzo dobre”. Również wiele innych osób przeanalizowało nauki przekazywane przez Świadków Jehowy i uznało je za „bardzo dobre”. W styczniu 1949 roku w Beninie istniały już trzy zbory — w Porto Novo, Lokogbo i Kotonu.

Poligamista znajduje prawdę

Chociaż działalność Świadków Jehowy w tym kraju nie była zalegalizowana, w styczniu 1949 roku pozwolono im zorganizować zgromadzenie w Kotonu. Informację o nim rozgłaszano za pomocą samochodów z megafonami; wykładu publicznego „Pokojowy rząd” wysłuchało ponad 1000 osób.

Na zgromadzenie to przybył między innymi Sourou Houénou — notariusz i sędzia, który stał na czele pewnej grupy praktykującej kult przodków. Miał cztery żony. Czy zdoła dokonać niezbędnych zmian, by kroczyć śladami Jezusa Chrystusa? Zerwał z kultem przodków, mającym związek ze spirytyzmem, i tym samym postąpił w myśl słów Jezusa: „Jehowę, twego Boga, masz czcić i tylko dla niego masz pełnić świętą służbę” (Łuk. 4:8). Uporządkował też swe sprawy matrymonialne, dostosowując się do mierników chrześcijańskich. Chociaż zrobił karierę cenioną w obecnym systemie, uczynił podobnie jak Saul z Tarsu, zanim został apostołem Pawłem — zrezygnował z niej i uznał to wszystko „za stertę śmieci” (Filip. 3:8). Aby móc swobodnie zajmować się sprawami Królestwa, ustąpił ze stanowiska notariusza oraz sędziego i podjął służbę pełnoczasową.

Zbór w Kotonu regularnie spotykał się w domu brata Houénou w dzielnicy Missebo. Pewnego razu gromada dzieci podjudzona przez duchownych katolickich usiłowała przerwać zebranie. W trakcie wykładu publicznego, wygłaszanego na ogrodzonym podwórku przy domu brata Houénou, jakiś chłopiec wspiął się na drzewo i zaczął przez mur obrzucać mówcę obelgami i kamieniami. Najwyraźniej jednak słabo celował, bo żaden kamień nie wyrządził przemawiającemu krzywdy. Za to jeden z nich poleciał w zupełnie innym kierunku i tak poważnie zranił jednego chłopca z tej hałasującej gromady, że trzeba go było odwieźć do szpitala! Wszystkie dzieci uznały to za karę Bożą i uciekły ze strachu. Zebranie toczyło się dalej bez żadnych zakłóceń.

Wudu a Jehowa

Zdarzenie to obserwowała z daleka Dogbo-Tindé Ogoudina. Prowadziła sklepik tekstylny naprzeciw domu brata Houénou. Była też sekretarzem żeńskiego zakonu fetyszystów w Porto Novo. Jednakże zachowanie Świadków w trakcie tego napadu tak jej się spodobało, że zainteresowała się orędziem Królestwa. Wkrótce zaczęli ją zaciekle atakować kapłani fetyszystyczni. Ich przywódca oznajmił, iż pozostało jej siedem dni życia, gdyż stanęła po stronie Świadków. Aby jego przepowiednia się sprawdziła, uciekł się do czarów.

Chociaż zdarzało się, że złe duchy kogoś uśmierciły, siostra Ogoudina wcale się nie przeraziła. Rzekła: „Jeżeli to fetysz uczynił Jehowę, umrę, ale jeśli Jehowa jest Bogiem Najwyższym, to go zwycięży”. Szóstego dnia w nocy kapłani złożyli swemu fetyszowi — Gbeloko — ofiary z kóz, wypowiadając przy tym zaklęcia. Ścięli banan i ubrawszy go w białe szaty, zaczęli wlec po ziemi, by przedstawić symbolicznie śmierć siostry. Po tym wszystkim byli tak pewni swego, że oznajmili publicznie, iż Dogbo-Tindé Ogoudina już nie żyje. Ale co się wydarzyło nazajutrz rano?

Siostra Ogoudina pojawiła się na rynku i jak niemal każdego ranka sprzedawała materiały. Wcale nie umarła i miała się bardzo dobrze! Natychmiast wysłano delegację do naczelnego kapłana fetyszystów w Porto Novo, by go poinformować, co się stało, a raczej, co się nie stało. Nieskuteczność jego zaklęć doprowadziła go do wściekłości. Dostrzegł w tym zagrożenie dla swej władzy nad ludźmi i wyruszył z Porto Novo do Kotonu tylko po to, by odszukać i zabić siostrę Ogoudinę. Kiedy miejscowi bracia zorientowali się, że szykują się kłopoty, pomogli jej zamknąć sklepik i zabrali ją w bezpieczne miejsce.

Brat Houénou cały tydzień ukrywał siostrę Ogoudinę, a potem wynajął samochód i obwiózł ją po Porto Novo, by każdy mógł zobaczyć, że żyje. W 1949 roku samochody były jeszcze rzadkością w Afryce, toteż mało który przejeżdżał nie zauważony. Brat Houénou postarał się, aby siostrę widziało jak najwięcej osób, a na koniec zatrzymał się pod drzwiami jej dawnego żeńskiego zakonu fetyszystycznego. Wysiadłszy z samochodu, oznajmiła wszem wobec, że chociaż naczelny kapłan fetyszystów rzucił na nią śmiertelny urok, to jej Bóg, Jehowa, okazał się silniejszy! Stał się dla niej „mocną wieżą” (Prz. 18:10). Mimo słabego zdrowia siostra Ogoudina wiernie służyła Jehowie do końca życia. Jej odważna postawa pomogła innym czcicielom fetyszów uwolnić się z więzów spirytyzmu.

Wzmaga się sprzeciw

Przed Pamiątką w 1949 roku wygłoszono w Porto Novo wykład specjalny, na który przybyło ponad 1500 zainteresowanych. Kler niezbyt się z tego ucieszył. Znowu podjudził władze przeciwko Świadkom i dziesięć osób aresztowano.

Pewien brat donosił później: „Braci trzymano kilka dni w areszcie, a przed zwolnieniem udzielono im dosadnego ostrzeżenia, by nie ‚nauczali ani nie głosili w tym imieniu’. Dało to im jednak sposobność do świadczenia ‚królom i władcom’ oraz do opowiedzenia o żywionej nadziei” (por. Dzieje 4:17).

W owym roku Pamiątkę obchodzono w tajemnicy. Przybyły na nią 134 osoby, z których pięć spożywało emblematy. Chrzest urządzano nocą w lagunie w Porto Novo. Stale zmieniano miejsca spotkań, przy czym zawsze jakiś brat stał na straży. Przed rozpoczęciem każdego zebrania zastawiano stół jedzeniem. Jeśli ktoś się zbliżał, wszyscy szybko do niego zasiadali, udając, iż spożywają wspólny posiłek. I faktycznie tak było — korzystali z wybornego pokarmu duchowego.

Bracia cały czas musieli zachowywać czujność — w myśl słów Jezusa byli „ostrożni jak węże, a niewinni jak gołębie” (Mat. 10:16). Władze nieustannie szukały brata Akintoundé, uchodzącego za przywódcę Świadków. Któregoś dnia wysłano po niego policjanta. Ponieważ nie znał adresu poszukiwanego, poprosił jakiegoś mężczyznę o wskazanie drogi. Zgodnie ze zwyczajem gościnnych Benińczyków człowiek ten spełnił jego prośbę. A był to sam brat Akintoundé! Funkcjonariusz go nie rozpoznał. Kiedy doszli na miejsce, brat Akintoundé wcale się nie zdziwił, że nie ma go w domu! Ale gdy w czerwcu 1949 roku działalność Świadków Jehowy została oficjalnie zakazana, Nourou Akintoundé wrócił do rodzinnej Nigerii.

W sierpniu 1949 roku władze ostrzegły przed przyjmowaniem literatury Towarzystwa Strażnica, każdemu zaś, kogo by przyłapano na rozpowszechnianiu tych publikacji w jakimkolwiek języku, groziła kara dwóch lat pozbawienia wolności oraz grzywna w wysokości 500 000 franków (około 1000 dolarów). Zakaz ten był wymierzony zwłaszcza w Strażnicę i książkę „Niech Bóg będzie prawdziwy”. Jednakże braci nie zniechęcił taki rozwój wydarzeń. Dobrze znali słowa Jezusa Chrystusa: „Niewolnik nie jest większy od swego pana. Jeżeli mnie prześladowali, was też będą prześladować” (Jana 15:20).

W tym okresie Kpoyè Alandinkpovi, który poznał prawdę jako jeden z pierwszych w kraju, umiejętnie wykorzystywał w służbie kaznodziejskiej tradycyjny strój Benińczyków. Noszą oni szatę z długimi rękawami, zwaną bubu, która ma dość dużą wewnętrzną kieszeń. Jeśli tylko brat Alandinkpovi upewnił się, że rozmówca okazuje szczere zainteresowanie, sięgał do niej i wyciągał ukrytą tam książkę lub broszurę. Za każdym razem udawał, iż wyjął już ostatnią, ale gdy spotkał innego człowieka łaknącego prawdy, zawsze znajdował jeszcze jedną publikację.

Mimo rozproszenia dalej świadczyli

„Głoś słowo, czyń to pilnie w porze sprzyjającej, w porze uciążliwej” (2 Tym. 4:2). Świadkowie Jehowy w Beninie wzięli sobie do serca tę radę zapisaną przez apostoła Pawła, toteż dzieło świadczenia pięknie się tam rozwijało nawet w „porze uciążliwej”. Pod koniec 1949 roku jeden z nowo zamianowanych benińskich pionierów, Albert Yédénou Ligan, udał się do Zinvié, małej wioski leżącej na północ od Kotonu. Już w pierwszym dniu spotkał Marie i Josuego Mahoulikponto. W usłyszanych naukach biblijnych szybko rozpoznali oni głos prawdy. W zasadzie Josué wyznawał protestantyzm, ale praktykował też kult przodków, miał dwie żony i był naczelnym kapłanem fetyszystycznym boga Zangbeto. Tego samego miesiąca, kiedy zetknęli się z prawdą, oboje porzucili wszystkie te praktyki. Nowa wiara nie spodobała się jednak krewnym, którzy zaczęli im się ostro sprzeciwiać, a nawet wygonili ich z domu rodzinnego oraz zniszczyli ich pola.

Chcąc uratować życie, rodzina Mahoulikponto uciekła z wioski i osiedliła się w Dekinie, jednej z osad założonych na jeziorze. Dzięki tej przeprowadzce prawda dotarła na nowy teren, gdzie pierwszy przyjął ją naczelnik wioski. W ciągu dwóch lat do prawdziwego wielbienia przyłączyło się tam 16 osób, mimo iż władze je aresztowały, biły i zniszczyły całą ich literaturę, nie wyłączając Biblii.

W 1950 roku w pewnej wiosce pionier spotkał w służbie człowieka, który opowiedział mu o starszym mężczyźnie głoszącym takie same nauki biblijne. Okazał się nim brat Afeniyi, ochrzczony w 1935 roku jako jeden z pierwszych Świadków Jehowy w tym kraju. Chociaż był odcięty od braci, nie został zapomniany przez Jehowę ani sam nie zapomniał o radości, jakiej mu przysporzyło uwolnienie się od niebiblijnych wierzeń protestantyzmu, którego kiedyś był wyznawcą. Mimo iż jego żona nigdy nie przyjęła prawdy, a w wiosce, gdzie głosił, głęboko zakorzenił się kult wudu, brat Afeniyi nie dał za wygraną. Przez wiele lat widywano go, jak wiernie przekazywał innym pouczenia biblijne. Umarł w wieku 80 lat, mając za sobą ponad 42 lata wiernej służby dla Jehowy.

Na początku 1950 roku Świadkowie dalej znosili prześladowania. W rejonie Kouti pewien policjant zastał grupę braci na rozważaniu tekstu dziennego. Część z nich aresztowano, związano linami i zaprowadzono do komendanta, czyli komisarza okręgowego. Zostali co prawda zwolnieni, ale przedtem surowo im nakazano, by już więcej nie głosili ani nie urządzali zebrań. Niemniej słudzy Jehowy rozumieli, jak ważne jest regularne zgromadzanie się w celu studiowania Słowa Bożego i w razie potrzeby czynili to potajemnie. Miejscowy starszy napisał: „Teraz możemy się wspólnie spotykać i studiować tylko bardzo wczesnym rankiem. Ci, którzy mają rowery, jeżdżą świadczyć w odległe strony (...) Nawet noszenie własnej Biblii jest niebezpieczne. Mimo tych trudności nadal będziemy głosić słowo, aż do końca”. W marcu 1950 roku wiernie przybyli na uroczystość Pamiątki śmierci Chrystusa. Nie ‛wycofali się’ ze strachu (Hebr. 10:38). Na początku 1951 roku w siedmiu zborach działało 247 głosicieli, w tym 36 pionierów.

Zwrócił przybory liturgiczne

We wczesnych latach pięćdziesiątych sporo naszych braci nie umiało dobrze czytać, niemniej świadczyli, tak jak mogli, a Jehowa błogosławił ich wysiłkom. Pewnego dnia dwóch braci usiłowało przedstawić prawdę biblijną trzeciej osobie, gdy nadszedł Samuel Ogungbe. Później opowiadał: „Wtedy tego nie wiedziałem, ale ci mężczyźni byli Świadkami Jehowy i nie zgadzali się ze sobą, bo nie potrafili czytać z własnych Biblii w języku gun. Przyłączyłem się do rozmowy i zdołałem im pomóc, gdyż umiałem czytać Biblię w tym języku”. Samuel Ogungbe był skarbnikiem i członkiem rady Kościoła Cherubinów i Serafinów. Wyznawców tej religii łatwo rozpoznać po długich białych szatach i białych czapkach, które noszą, uznając się za członków oblubienicy Chrystusa. Mimo swych powiązań religijnych Samuel Ogungbe uznał rozmowę z tymi Świadkami Jehowy za interesującą. Umówił się z nimi na sobotę, mieli się więc spotkać już za cztery dni. Przedtem jednak zdarzyło się coś, co przejęło go lękiem.

„Wyznawcy religii, do której należałem, parają się wróżeniem oraz innymi sztukami magicznymi” — wyjaśnił. „Nazajutrz po pierwszej rozmowie ze Świadkami Jehowy jak zwykle przyszedłem do kościoła. Współwyznawcy utrzymujący kontakt z duchami natychmiast mnie ostrzegli, że powinienem uważać, i to z dwóch powodów. Po pierwsze, chociaż zajmowałem wysokie stanowisko w kościele, groziło mi ‚odłączenie’, a po drugie, jeśli nie zastosuję się do wskazówek udzielonych przez duchy, wkrótce będę miał poważne dolegliwości żołądkowe, które skończą się śmiercią. Duchy powiedziały, żebym kupił siedem świec, kadzidło i mirrę i urządził specjalną ceremonię, połączoną z odmawianiem głośnych modlitw oraz siedmiodniowym postem. Gdybym nie usłuchał, miałem umrzeć”.

Później otwarcie przyznał: „Kiedy w czwartek wieczór wróciłem do domu, ogarnął mnie lęk. W piątek rano zacząłem się modlić i pościć, wiedząc, że wkrótce będę musiał zdecydować, czy kontynuować rozmowy ze Świadkami, czy też nie. Już miałem nie iść na to spotkanie, ale w końcu postanowiłem dotrzymać słowa. Omówiliśmy wiele zagadnień, po czym zaproszono mnie na zebranie niedzielne”. Samuel Ogungbe szybko dokonał zmian. Członkowie jego kościoła usiłowali go zniechęcić, on jednak był przekonany, iż znalazł prawdę. Zwrócił wszystkie przybory liturgiczne i jeszcze w tym samym miesiącu zaczął wyruszać do służby polowej. Przed upływem pół roku usymbolizował chrztem swoje oddanie się Jehowie. Brat Ogungbe wcale nie umarł z powodu swej nowej wiary. Wiernie służył Jehowie przeszło 40 lat, aż do śmierci w roku 1996.

Kursy czytania i pisania

Chociaż można dawać świadectwo, nie umiejąc czytać ani pisać, to dzięki czytaniu Słowa Bożego łatwiej jest nabierać sił potrzebnych do znoszenia trudności. Umiejętność czytania ma też znaczenie w skutecznym nauczaniu. Ponieważ jednak w minionych latach wielu Benińczyków, w tym także naszych współwyznawców, nie potrafiło czytać, Towarzystwo zachęciło braci do organizowania kursów czytania i pisania. Najpierw takiego szkolenia udzielano pojedynczym osobom. Potem, w latach sześćdziesiątych, zaczęto w zborach urządzać zajęcia grupowe.

W wielu benińskich zborach kursy takie odbywają się po dziś dzień. Oprócz tego niektórym pomaga się indywidualnie. Kiedy jednak ułatwiono dostęp do szkół publicznych, grono potrzebujących takiej pomocy zaczęło się zmniejszać. Kto nauczy się pojmować sens słowa drukowanego, potrafi w jeszcze pełniejszej mierze wprowadzać rady w czyn i skuteczniej posługiwać się Słowem Bożym do pomagania innym (Efez. 6:14-17).

Ksiądz katolicki i kapłan fetyszystów jednoczą siły

Nie mogąc obalić prawdy, której Świadkowie Jehowy nauczają z Biblii, kler nierzadko usiłował zahamować działalność ludu Bożego za pośrednictwem władz świeckich. Pewnego razu ksiądz katolicki oraz kapłan fetyszystów zjednoczyli siły, by z okolic Dekinu pozbyć się Świadków Jehowy. Łącząc półprawdy z jawnymi kłamstwami, oskarżyli ich przed władzami o to, iż namawiają ludzi do buntu, przepowiadają wojnę światową, ogłaszają koniec świata i nie płacą podatków! Kapłan fetyszystów przekonywał komisarza okręgowego, że to przez Świadków duchy nie dają deszczu i dlatego krajowi zagraża głód. Zdaniem księdza katolickiego Świadkowie ponosili też odpowiedzialność za to, iż Bóg nie wysłuchiwał jego modlitw, które zanosił podczas mszy.

Osoby o szczerych sercach pojmowały, co faktycznie kryje się za tą nagonką — przywódcy religijni obawiali się, że działalność Świadków Jehowy osłabi ich władzę nad ludźmi. Ataki te jedynie umocniły zaufanie braci do Jehowy. W sprawozdaniu z tamtego okresu napisano: „Bracia naprawdę ‛stoją niewzruszenie w jednym duchu, jedną duszą walcząc ramię w ramię za wiarę dobrej nowiny’, a Jehowa błogosławi ich wysiłkom, dając wzrost (Filip. 1:27). Wierzymy, że nadal będzie tak czynił”.

Czy Jehowa w dalszym ciągu błogosławił ich zdecydowanym wysiłkom? Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Mimo ostrego sprzeciwu i prześladowań liczba uczestniczących w dawaniu świadectwa o Jego imieniu i Królestwie wzrosła z 301 w 1948 roku do 1426 w roku 1958! Niekiedy dzieło świadczenia prowadzono nawet w więzieniu.

Dawanie dokładnego świadectwa w więzieniu

Kiedy David Denon z Porto Novo został aresztowany za wytrwałą służbę dla Jehowy, potraktował więzienie jako swój teren. Żaden rozmówca nie mógł się wymówić brakiem czasu! Niemniej jego głoszenie nie spodobało się naczelnikowi, toteż został przeniesiony do innego zakładu karnego. Tymczasem spotkał się tam z lepszym traktowaniem i mógł bez żadnych przeszkód głosić współwięźniom. Zainteresowanie okazał sam naczelnik, a dwaj więźniowie przyjęli prawdę i zaczęli razem z bratem Denonem głosić na tym terenie otoczonym murami.

W dzień brat Denon, cieszący się sporym zaufaniem, pracował jako cieśla w domu komisarza policji. Człowiek ten także zainteresował się orędziem biblijnym, a nawet pozwolił bratu pojechać do domu i przywieźć mu publikacje — te same, za których posiadanie trafił do więzienia!

Wkrótce dalsze osoby pomogły dawać świadectwo na tym nietypowym terenie. W 1955 roku przeprawiło się do Beninu kolejnych 50 głosicieli z Nigerii, by pomóc w zanoszeniu dobrej nowiny na tereny oddalone. Jednakże całą tę grupę wyłapano i osadzono w miejscowym więzieniu. Ponieważ okazało się zbyt małe, by wszystkich pomieścić, więc siostry i kilku braci odesłano do domu. Pozostałych 27 aresztowano pod zarzutem rozpowszechniania „zakazanej literatury” i przeniesiono do zakładu karnego w głębi kraju, gdzie mieli czekać na rozprawę. Nie marnowali tam czasu. Kiedy przybyli z Nigerii, nie zamierzali głosić na takim terenie, ale przecież i tam byli ludzie, do których musiała dotrzeć dobra nowina. Dzięki działalności owych głosicieli zainteresowało się co najmniej 18 osób, w tym lekarz i funkcjonariusze więzienni.

Pod koniec sierpnia Świadkowie ci mieli stanąć przed sądem. Wieść o tym dotarła do najodleglejszych zakątków kraju i na rozprawę przybyło ponad 1600 osób. Zewsząd ściągnęli księża katoliccy i jeszcze przed rozpoczęciem posiedzenia sądu rozpowiadali wokół, iż każdy oskarżony dostanie wyrok 12 lat więzienia!

Tymczasem sędzia był przychylnie nastawiony i pozwolił braciom dać piękne świadectwo. Przyrównał Świadków do Jezusa Chrystusa, którego zaciągnięto przed sąd, choć nigdy nie popełnił żadnego przestępstwa. Wyraził ubolewanie z powodu tego, że większość braci musiał skazać na trzy miesiące pozbawienia wolności. Jednakże na poczet kary zaliczono im pobyt w areszcie, trwający już prawie trzy miesiące. Bracia dobrze wykorzystali resztę czasu za więziennymi murami. W sierpniu każdy z nich poświęcił tam na rozgłaszanie orędzia Królestwa ponad 100 godzin! Cała ta sprawa skierowała uwagę opinii publicznej na działalność Świadków Jehowy.

Literatura biblijna w języku gun

Kiedy są dostępne publikacje w języku prostych ludzi, znacznie łatwiej jest ich nauczać prawd biblijnych. Wielu Benińczyków zna język gun. Jakże się więc ucieszyli tamtejsi bracia, gdy w roku 1955 otrzymali w tym języku traktat W co wierzą Świadkowie Jehowy?! Potem w roku 1957 zaczęła się ukazywać Służba Królestwa, która pomagała skuteczniej organizować zebrania służby oraz działalność kaznodziejską. Ponadto pewne towarzystwo biblijne wznowiło wydawanie całego Pisma Świętego w języku gun.

Kolejną publikacją była broszura „Ta dobra nowina o Królestwie”. Kiedy do zborów dotarły pierwsze egzemplarze, postanowiono przeanalizować tę broszurę we wszystkich grupach studium książki. Na początku następnego roku zaczęto ją rozpowszechniać. Wywarła zdumiewający wpływ na ludzi. Pokorni mieszkańcy tego kraju chętnie przyjmowali zawarte w niej proste wyjaśnienia prawd biblijnych. W kwietniu 1958 roku osiągnięto nową najwyższą liczbę głosicieli — 1426, to znaczy o 84 procent więcej niż wynosiła średnia z poprzedniego roku.

Szerokie uznanie dla tych publikacji w języku gun podziałało tak zachęcająco, że wkrótce przystąpiono do tłumaczenia książki „Niech Bóg będzie prawdziwy”. A od numeru z 1 grudnia 1960 roku zaczęła się też ukazywać Strażnica w języku gun, odbijana na powielaczu. Dzięki wszystkim tym publikacjom bracia jeszcze bardziej cenili prawdę i łatwiej im było pomagać innym wydostać się z niewoli religii fałszywej.

Niektórzy „nie byli naszego pokroju”

Niekiedy ktoś się dowiaduje, że uczono go kłamstw, i szybko porzuca dotychczasową religię, a podejmuje wielbienie Jehowy. Aby jednak dalej je praktykować, musi przejawiać pokorę i szczerą miłość do Jehowy, gotowość zmierzania ku dojrzałości chrześcijańskiej oraz chęć stosowania się w każdej dziedzinie życia do Słowa Bożego. Nie wszyscy Benińczycy, którzy z ogromnym entuzjazmem zaczęli głosić, starali się sprostać tym wymaganiom. Niektórzy „nie byli naszego pokroju” (1 Jana 2:19).

Kiedy pewien nadzorca w zborze Gbougbouta odwrócił się od prawdy, próbował nakłonić do pójścia w swe ślady brata Kouadinou Tovihoudji. Ten jednak taktownie przypomniał mu, że gdy jeszcze był sługą Jehowy, mówił innym, iż u niektórych oziębnie miłość do prawdy (Mat. 24:12). Dodał również, że gdy miłość tego nadzorcy oziębła, przekonał się, iż Biblia mówi prawdę. Kierując się mądrością, nie poszedł za nim, lecz pozostał wierny Jehowie.

Jednakże nie wszyscy bracia dokładnie rozumieli, jak traktować tych, którzy już nie chcieli się trzymać prawych zasad Bożych. Potrzebna im była pomoc. W 1959 roku do budowania braci w Porto Novo wyznaczono Theophilusa Idowu, nadzorcę obwodu z Nigerii. Ucieszyli się z jego przybycia, ale było im trochę smutno, kiedy się dowiedzieli, że nie zna ich języka. Do przemówień oraz do rozmów ze starszymi brat Idowu potrzebował tłumaczy. Dostrzegł w zborach problemy, którymi należało się zająć, ponieważ jednak nie władał miejscowym językiem, nie mógł zbyt wiele zdziałać. Nie dawało mu to spokoju, toteż zaczął się uczyć języka gun. Robił szybkie postępy i wkrótce był w stanie pomagać braciom nawet w trudnych sytuacjach. Stopniowo rozwiązywano problemy. Tych, którzy obrali niemoralny tryb życia i przy nim obstawali, usunięto ze zboru.

Jednym z głównych źródeł kłopotów był w dalszym ciągu brak zrozumienia widoczny u nowych, którzy nie potrafili czytać i pisać. Niemniej osoby dokładnie pojmujące prawdę i biorące ją sobie do serca dokonywały w życiu radykalnych zmian. Zaliczał się do nich Germain Adomahou.

Poligamista znajduje lepszą drogę

Ojciec Germaina Adomahou miał 12 żon. Ale on sam, zanim jeszcze został Świadkiem, postanowił poślubić tylko jedną kobietę. Wiedział, że wielożeństwo świadczy o bogactwie i pozycji, ale z drugiej strony obserwował, jak zazdrosne były o siebie małżonki ojca i jak stale się sprzeczały. Tymczasem po ślubie okazało się, że żona Germaina nie może mieć dzieci, co dla wielu Afrykanów jest hańbą. Mimo wcześniejszych dobrych zamiarów wkrótce wziął sobie kolejne dwie żony, a później jeszcze dwie, tak iż w sumie miał ich pięć. Niedługo potem również w jego domu pojawiła się ostra rywalizacja i zazdrość. Usiłując zapomnieć o tych problemach, szukał towarzystwa innych kobiet, nie będących jego żonami. Dom Germaina zaczął przypominać dom rodzinny, który tak bardzo mu się nie podobał.

Chociaż Germain był czcicielem fetyszów, to jednak pociechy i rady szukał u pewnego księdza katolickiego, który mu oznajmił, że jeśli chce iść do nieba, musi zostać ochrzczony. Duchowny ani słowem nie wspomniał o kulcie fetyszów, o posiadaniu pięciu żon ani o biblijnym poglądzie na kontakty pozamałżeńskie. Germain dał się ochrzcić w kościele, a jednocześnie dalej był fetyszystą i poligamistą. W zasadzie nic się nie zmieniło. W roku 1947 otrzymał książkę „Prawda was wyswobodzi”. Kiedy ją przeczytał, porzucił religię katolicką oraz fetyszyzm. Jednakże jego serce dalej lgnęło do poligamii i niemoralnego trybu życia. Wiedział, że jeśli chce się przyłączyć do ludu Jehowy, musi z tego zrezygnować. Pewnego dnia zdecydował się dokonać zmian.

Kilku Świadków Jehowy ze zboru w Abomey aresztowano i osadzono w więzieniu. Wiadomość o tym rozeszła się po wiosce. Germain nigdy nie zauważył, by traktowano w ten sposób wyznawców innych religii. Gotowość Świadków Jehowy do znoszenia prześladowań za głoszenie orędzia biblijnego zrobiła na nim ogromne wrażenie. Nabrał przekonania, iż są oni prawdziwymi chrześcijanami (2 Tym. 3:12). Powziął decyzję. Zerwał z wielożeństwem, zaczął się stosować do nauk biblijnych i oddał swe życie Jehowie Bogu.

Niemniej jego nowa wiara nie pozwoliła mu tak po prostu zostawić byłe żony. Chociaż już z nimi nie mieszkał, troszczył się o ich potrzeby materialne i duchowe, dopóki nie wyszły za mąż. Później dwie z nich oddały się Jehowie; młodsza poślubiła kaznodzieję pełnoczasowego, który z czasem został nadzorcą obwodu. Prawdę przyjęło też wiele dzieci Germaina, które miał z tamtymi żonami.

Życzenie umierającego

Prawdy łaknęli także inni. Amos Djagun stał na czele Kościoła metodystycznego w wiosce Kilibo, leżącej na północy Beninu, a Silas Fagbohoun należał do wpływowych członków tego wyznania. Ale gdy do domu tego ostatniego zawitał pewien Świadek Jehowy, gospodarz szczerze przyznał, że tak jak wielu innym nie podoba mu się zamieszanie panujące w jego religii i tolerowanie różnych niecnych praktyk. Sam miał dwie żony oraz liczne konkubiny, a wśród nich żonę jednego z głównych katechetów w jego kościele.

Z kolei Amos Djagun po wizycie Świadków zebrał spore grono wiernych, o których wiedział, że są spragnieni prawdy. Goszczący tam wówczas nadzorca obwodu pokazał im, jak studiować Biblię za pomocą książki „Niech Bóg będzie prawdziwy” oraz broszury „Ta dobra nowina o Królestwie”. Nauczył ich też właściwego korzystania z tekstu dziennego. Wielu z nich, w tym Amos Djagun i Silas Fagbohoun, z ogromną radością przyjęło poznane nauki.

Rzecz jasna Silas Fagbohoun pragnął, by jego nową wiarę przyjęły żona i dzieci, ale raczej nie byli tym zainteresowani. W czerwcu 1963 roku, w nocy przed swą śmiercią, Silas przywołał do swego łóżka najstarszego syna, Josepha, i oznajmił: „Przykro mi, że do tej pory nie opowiedziałeś się za religią prawdziwą. Wiedz, że odrzucasz prawdę, która prowadzi do życia wiecznego. Modlę się, by Jehowa pomógł ci wywiązać się z trudnego zadania, które ci powierzam: Odtąd jesteś odpowiedzialny za wszystkich swoich braci. Troszcz się o nich pod względem materialnym, a zwłaszcza duchowym”. Czy to ostatnie życzenie brata Fagbohouna zostało spełnione?

Wydawało się, że Joseph ma już ustalone poglądy. Po jakimś czasie rozpoczął naukę w protestanckiej szkole średniej w Kotonu. Pewnego dnia w obecności 80 uczniów podjął dyskusję z kapelanem na temat Pisma Świętego. Większość pytań duchowny kwitował: „To tajemnica Boża”. Tymczasem Joseph potrafił udzielić zadowalających odpowiedzi na wiele pytań biblijnych dzięki książce „Niech Bóg będzie prawdziwy”. Zadźwięczało mu w uszach ostatnie życzenie ojca, toteż przed całą klasą poprosił kapelana o skreślenie go z listy członków Kościoła protestanckiego. Był wolny! W lipcu 1964 roku dał się ochrzcić, a w roku 1969 podjął stałą służbę pionierską.

Chociaż żona brata Fagbohouna, Lydie, była osobą bardzo życzliwą i szczerą, nie widziała potrzeby zmiany religii. Uważała, że życie wieczne może osiągnąć również jako protestantka. Kiedy jednak starszy wiekiem pastor z jej kościoła zaproponował, że ją „pocieszy” po stracie męża przez kontakty intymne, otworzyły się jej oczy. Nigdy więcej nie przestąpiła progu tego kościoła! Dzięki zachętom syna oraz pomocy pionierki specjalnej zaczęła studiować ze Świadkami Jehowy. Z czasem dała się ochrzcić, a ponadto prawda trafiła do serca prawie wszystkim jej dzieciom.

Przybywają misjonarze wyszkoleni w Gilead

Miejscowi bracia ogromnie się ucieszyli, gdy 3 lutego 1963 roku przybyli pierwsi misjonarze ze Szkoły Gilead. Byli to Carroll i Keith Robinsowie — absolwenci 37 klasy. Znaleźli kwaterę i wkrótce zaczęli się uczyć języka gun. Wszystkich ogromnie krzepiła obecność tych białych współwyznawców, w czym widzieli dowód tego, iż tworzą zjednoczoną ogólnoświatową społeczność braterską. Podróżując rowerami, misjonarze nie tylko odwiedzali zbory w buszu, ale również szkolili wyznaczone do tego osoby. Kiedy musieli wrócić do Kanady, by zająć się obowiązkami rodzinnymi, miejscowym braciom bardzo ich brakowało.

Kilka miesięcy później do Beninu skierowano kolejną parę misjonarzy — Eleanor i Louisa Carbonneau. Znali francuski, toteż wkrótce po ich przyjeździe utworzono w Kotonu zbór francuskojęzyczny. W języku tym było sporo publikacji do studiowania, więc owa grupa szybko wzrastała duchowo.

Brat Carbonneau był przewodniczącym zgromadzenia okręgowego „Owoce ducha”, które zorganizowano w Abomey w listopadzie 1964 roku. Jak to zwykle bywa na dużych spotkaniach, zjawili się tam policjanci. Nie mieli jednak żadnych krytycznych uwag, bardzo uprzejmie odnosili się do braci i wysłuchali przemówień biblijnych. Nie mogli się też nadziwić, że wśród 1442 osób, pochodzących zarówno z północy, jak i z południa, panowała iście braterska atmosfera. Naprawdę było to niezwykłe, jako że w tym czasie często dochodziło do starć między Benińczykami z północnych i południowych rejonów kraju.

W Beninie usługiwali też inni misjonarze — jedni dość krótko, drudzy zaś pragnęli tu pozostać. Na początku 1966 roku przybyli z pewnym opóźnieniem (spowodowanym tutejszymi wstrząsami politycznymi) Virginia i Don Wardowie oraz Mary i Carlos Prosserowie. Wkrótce potem, w marcu 1966 roku, powstało w Kotonu Biuro Oddziału, mające nadzorować głoszenie dobrej nowiny w tym kraju.

Od 1948 roku Świadkowie Jehowy bezskutecznie zabiegali o oficjalne uznanie ich biblijnej działalności wychowawczej w Beninie. Jakże się więc ucieszyli, gdy w tutejszym dzienniku urzędowym zobaczyli nazwę Pensylwańskie Towarzystwo Biblijne i Traktatowe — Strażnica oraz informację, że Świadkom Jehowy wolno na terenie całego kraju przekazywać pouczenia biblijne, głosząc od drzwi do drzwi, i że misjonarze mogą działać tu bez przeszkód!

Pora zalegalizować małżeństwo

Do 1966 roku władze nie prowadziły rejestru małżeństw. Wszystkie zawierano w tradycyjny sposób, ale bracia dodatkowo wysyłali do Biura Oddziału podpisane oświadczenia. Jednakże w roku 1966 rząd umożliwił rejestrowanie związków małżeńskich, choć nie było to obowiązkowe. Misjonarze wykazali miejscowym Świadkom, że powinni na podstawie tego przepisu zgłosić swe małżeństwa do urzędu.

Wiązały się z tym różne kłopoty. Po pierwsze, było to kosztowne i pochłaniało ciężko zarobione pieniądze. Po drugie, nowożeńcy musieli podać daty urodzenia. Nie zawsze je znali, gdyż na ogół nie były dokładnie odnotowywane. Mimo tych przeszkód słudzy Jehowy koniecznie chcieli, by ich małżeństwa były „w poszanowaniu” u Boga (Hebr. 13:4).

Świadkowie z wioski Hetin, w której większość domów zbudowano na palach, uznali, że bardziej by im się opłacało sprowadzić urzędnika stanu cywilnego, niż wysłać do niego 25 małżeństw. Ponieważ było ich tak dużo, urzędnik zgodził się przyjechać. Kiedy w końcu dotarł na miejsce, czekało na niego 60 par pragnących zalegalizować swe związki! Skąd się ich tyle wzięło? Inni wieśniacy usłyszeli o przygotowaniach do tej zbiorowej ceremonii ślubnej. Ponieważ ich duchowni wcale nie starali się im pomóc w zarejestrowaniu małżeństw, zapytali Świadków, czy nie mogliby też skorzystać z usług owego urzędnika. W ciągu czterech miesięcy liczba głosicieli w tym zborze wzrosła z 69 do 90.

Zapewnienie odpowiednich pomieszczeń dla oddziału

Aby Biuro Oddziału mogło właściwie funkcjonować, potrzebny był odpowiedni obiekt. Don Ward przed podjęciem służby pełnoczasowej zajmował się budownictwem. Swoje doświadczenie wykorzystał w roku 1968, gdy w Kotonu wznoszono budynek przeznaczony na Biuro Oddziału i dom misjonarski. Dzięki pomocy 16 pionierów oraz wielu miejscowych Świadków sama budowa trwała tylko osiem miesięcy. Parter zajęła piękna Sala Królestwa, biura, jadalnia i ekspedycja. Na piętrze znajdowało się sześć pokoi mieszkalnych z widokiem na duży ogród, w którym rosły palmy. Ponad murem ogrodu można było dostrzec połyskującą toń laguny usianej czółnami rybaków.

Dzień 12 stycznia 1969 roku to szczególna data w dziejach teokracji w Beninie. Oddano wówczas do użytku Jehowie pomieszczenia nowego oddziału oraz domu misjonarskiego. Zdaniem budowniczych tak piękny obiekt naprawdę świadczył o tym, że na ich pracy spoczywało błogosławieństwo Jehowy. Ale jeszcze większą wartość niż ten budynek miała chrześcijańska osobowość braci, którzy rozwijali zbożne przymioty.

Uczciwość właściwy sposób postępowania

Daniel Aïnadou pracował w jednym z hoteli wyższej klasy. Pewnego dnia została wystawiona na próbę jakość jego chrześcijańskiej osobowości. Zabierając do czyszczenia spodnie gościa hotelowego, w jednej kieszeni znalazł równowartość 1600 dolarów. Suma ta przekraczała jego dwuletnie zarobki. Co miał zrobić? W ręku trzymał fortunę i nikt go nie widział.

Brat ten był krótko po chrzcie, ale nieco wcześniej przestudiował w Strażnicy artykuł o uczciwości. Nie chciał ściągnąć na siebie niezadowolenia Bożego, przywłaszczając sobie te pieniądze. Powiedział o nich recepcjoniście, ale gdy ten je ujrzał, wziął naszego brata na stronę i zaproponował: „Zatrzymajmy te pieniądze i niech to pozostanie między nami”. „Nie mogę tak postąpić” — odrzekł nasz brat. „Jestem Świadkiem Jehowy i chrześcijaninem”. „Ja też jestem chrześcijaninem” — obruszył się recepcjonista. „Regularnie chodzę do kościoła katolickiego. Nie widzę nic złego w zatrzymaniu tych pieniędzy. Przecież ten człowiek je zgubił, no nie?” Nasz brat nie zmienił jednak zdania i zaniósł całą kwotę do właściciela hotelu, a ten włożył ją do skrytki.

Po jakimś czasie gość wrócił do pokoju i zaczął rozpaczliwie szukać pieniędzy — pod łóżkiem, w garderobie, pod krzesłami — ale nigdzie ich nie znalazł. Ogromnie przygnębiony, udał się do właściciela hotelu, który pocieszył go wiadomością, że pieniądze nie zginęły, lecz są w skrytce hotelowej. Dowiedziawszy się, iż przyniósł je jeden z pracowników, człowiek ten poprosił o spotkanie z tą uczciwą osobą. Cały przejęty, powiedział: „Wiem, że Świadkowie Jehowy to dobrzy ludzie. Po powrocie do Francji na pewno się z nimi skontaktuję, bo chcę ich lepiej poznać”. Nawet dyrektor hotelu, który wcześniej nie miał czasu dla Świadków Jehowy, wyraził zadowolenie, że u niego pracują.

O zdarzeniu tym nieprędko zapomniano. Później inny gość hotelowy podobno zgubił niewielką kwotę i oskarżył brata Aïnadou o kradzież. Kiedy dowiedział się o tym właściciel hotelu, szybko ujął się za swym pracownikiem i opowiedział powyższą historię.

W następnych latach liczba aktywnych Świadków w Beninie stale rosła. W 1971 roku usługiwało w terenie oraz w Biurze Oddziału 22 misjonarzy. W roku 1950 najwyższa liczba głosicieli wynosiła jedynie 290, a w 1975 roku już 2381. Jehowa niewątpliwie błogosławił szczerym ludziom, którzy uwalniali się z więzów religii fałszywej. Jednakże nie wszystkim podobał się taki wzrost. Na horyzoncie zaczęły się pojawiać następne ciemne chmury, zwiastujące prześladowania.

Zmiany w rządzie

„Pour la révolution?” (Czy jesteś gotowy do rewolucji?) „Prêt!” (Jestem gotowy!) W taki sposób wiele osób pozdrawiało się na ulicach Beninu na początku 1975 roku, gdy władzę w kraju przejął reżim marksistowsko-leninowski. Każdy list urzędowy kończył się słowami: „Gotowi do rewolucji, walka trwa!”

Słudzy Jehowy są znani na całym świecie z zachowywania neutralności w kwestiach politycznych, a ich wyszkolone na Biblii sumienia nie pozwalały im na powtarzanie takich haseł (Jana 15:19; 18:36). Wskutek tego zaczęto się do nich odnosić z ogromną wrogością.

Listopad 1975 — dochodzi do aresztowania

W listopadzie 1975 roku Pierre Worou spotkał w służbie polowej mężczyznę, który pozdrowił go hasłem politycznym. Ponieważ brat Worou nie odpowiedział twierdząco, został zabrany na posterunek policji. Tam usiłowano go nakłonić do powtarzania różnych haseł, ale nie dał się do tego zmusić. Chociaż kilka godzin kazano mu się czołgać na kolanach i łokciach, nie uległ presji.

W końcu kilku braci porozmawiało z odpowiedzialnymi funkcjonariuszami, a ponieważ była niedziela, zgodzili się zwolnić Pierre’a Worou pod koniec dnia. Wydarzenie to uświadomiło braciom, co ich czeka w przyszłości.

Grudzień 1975 — ostrzeżenia w radiu i prasie

W grudniu państwowa rozgłośnia radiowa „Głos Rewolucji” przypuściła atak na wszelką zorganizowaną religię. Grupy młodzieży podobno plądrowały niektóre kościoły. Sporo rewolucjonistów ostrzegało Świadków, by przestali głosić. Dnia 14 stycznia 1976 roku władze zdążyły już w wielu miejscach bardzo utrudnić publiczne świadczenie. Zamknięto sześć Sal Królestwa, a w trzech domach prywatnych przerwano zebrania. W Hetinie Salę Królestwa zarekwirowano i zaczęto w niej organizować wiece polityczne. Niemniej w kilku większych miastach pionierzy i misjonarze wciąż mogli w miarę swobodnie pełnić swą służbę.

Marzec 1976 — przybywa ograniczeń

Dnia 24 marca 1976 roku Biuro Oddziału w Beninie donosiło Ciału Kierowniczemu Świadków Jehowy: „W różnych częściach kraju władze dalej w rozmaity sposób ograniczają działalność religijną. W wielu rejonach zakazano obchodzenia licznych ceremonii fetyszystycznych oraz innych uroczystości religijnych. Zabroniono też głoszenia od domu do domu lub prowadzenia tej działalności w określonych częściach miast i wiosek”.

Dwa tygodnie później tutejsze Biuro Oddziału przesłało Ciału Kierowniczemu kolejne informacje: „W pewnym rejonie na północy (Gouka) zatrzymano na 72 godziny wszystkich braci ze zboru (siostry zostawiono w spokoju). Chodziło o to, by odstraszyć ich od pełnienia służby kaznodziejskiej i spróbować zmusić do powtarzania haseł politycznych, na co się nie zgodzili. (...) Powiedziano im, że wolno im będzie się spotykać w Sali Królestwa — pod warunkiem, że wywieszą przed nią flagę, a przed każdym zebraniem i po nim będą śpiewać pieśni i skandować slogany polityczne. Bracia wiedzieli, iż nie mogą tego uczynić, toteż zebrania dalej musiały się odbywać w domach prywatnych”.

Kwiecień 1976 — aresztowanie braci w Kotonu

W całym kraju sytuacja polityczna stawała się coraz bardziej napięta. Już na początku kwietnia w większości zakładów pracy zaczęto organizować cotygodniowe ceremonie obejmujące wznoszenie haseł politycznych, pozdrawianie sztandaru i śpiewanie hymnu narodowego, a także „szkolenie ideologiczne”. Władze domagały się informowania, kto nie uczestniczy w tych wiecach. Jeden z nich zwołano w pewnej dzielnicy Kotonu, w której pracowało trzech braci i siostra. Bracia nie przybyli na to zebranie, a siostra co prawda poszła, lecz nie zgodziła się brać w nim udziału. Gdy w poniedziałek cała czwórka zjawiła się w pracy, najpierw siostra, a potem ci trzej bracia musieli biec ulicami przed samochodem policyjnym aż do komisariatu policji, oddalonego o jakieś pięć kilometrów. Siostra była wówczas w czwartym miesiącu ciąży. Na komisariacie nie zmienili stanowiska i odmówili powtarzania haseł politycznych. Chociaż dotkliwie ich pobito, nie ulegli presji — zadane razy nie złamały ich wiary.

Dnia 7 kwietnia 1976 roku Carlos Prosser, reprezentujący beniński Komitet Oddziału, napisał do Ciała Kierowniczego: „Gdy zasiadłem do tego listu, odwiedził mnie komisarz okręgowy wraz ze swym sekretarzem i ochroną. Zadawał pytania dotyczące między innymi powtarzania haseł i pozdrawiania sztandaru i udało mi się z nim omówić niektóre sprawy. Wspomniał też o zatrzymaniu niektórych braci za odmowę udziału w ceremoniach politycznych oraz o przygotowywanej przez niego liście osób, które mają być aresztowane. Wizyta przebiegła w dość miłej atmosferze, niemniej w pewnych kwestiach komisarz zajął bardzo zdecydowane stanowisko. Oświadczył na przykład, że już nie wolno nam głosić od domu do domu, a jedynie zgromadzać się w swojej ‚świątyni’. Nie wiemy, co zamierzają władze, ale jedno jest pewne: Świadkowie Jehowy stają się znani bardziej niż kiedykolwiek i modlimy się, by przyczyniło się to do dania świadectwa. Wszyscy misjonarze zaczynają się zastanawiać, jak długo tu pozostaniemy”.

Prześladowania przybierają na sile

Dnia 16 kwietnia 1976 roku w przemówieniu radiowym do narodu minister spraw wewnętrznych ostro skrytykował Świadków Jehowy. Powiedział między innymi, że nie chcą uczestniczyć w szkoleniach ideologicznych oraz że im się wpaja, iż nie mogą powtarzać haseł politycznych. Używając mocnych słów, oświadczył, że jeśli do końca miesiąca Świadkowie Jehowy nie zmienią stanowiska, to wszyscy ich przedstawiciele będący ‚zawodowymi agentami CIA’ (tak wypaczono rolę misjonarzy) zostaną wydaleni z kraju!

Wypowiedzi takie przez jakieś dwa tygodnie docierały za pośrednictwem radia do najdalszych zakątków Beninu. Sporo osób, które nigdy nie słyszały o Świadkach Jehowy, zaczęło się zastanawiać: „Kim są ci ludzie, że tyle się o nich mówi?” Audycje te wzbudziły u wielu ciekawość, toteż imię Jehowy zyskało w całym kraju taki rozgłos, jakiego Świadkowie nie zdołaliby mu nadać w trakcie publicznej działalności kaznodziejskiej, na którą teraz nałożono ograniczenia.

Inni przedstawiciele biura komisarza okręgowego przyszli do oddziału po nazwiska i różne dane. Domagali się podania nazwisk wszystkich braci odpowiedzialnych w kraju. Otrzymali nazwiska misjonarzy mieszkających na terenie Biura Oddziału i domu misjonarskiego. Kiedy odeszli, wszelkie akta oraz archiwum Towarzystwa wyniesiono z obiektu i starannie ukryto.

Nazajutrz, 17 kwietnia, znowu pojawiło się dwóch urzędników, którzy chcieli się spotkać z nadzorcą oddziału. Ponieważ obaj palili, brat Prosser poprosił ich, żeby przed wejściem zgasili papierosy. Spełnili tę prośbę i zaproszono ich do biura. W dalszym ciągu żądali podania nazwisk wszystkich braci odpowiedzialnych w kraju. Ale w owym czasie już nie zdołaliby znaleźć w Biurze Oddziału żadnych ważnych dokumentów, nawet gdyby postanowili przeprowadzić rewizję.

Ostatnie godziny pobytu misjonarzy

Dnia 26 kwietnia 1976 roku kilku braci uznało, iż warto byłoby się spotkać z komisarzem okręgowym w Akpakpa w Kotonu i udzielić mu obszerniejszych wyjaśnień. Kiedy dowiedzieli się o tym bracia z Biura Oddziału, odradzili im ten krok. Również miejscowi starsi próbowali ich od tego odwieść, ale członkowie owej delegacji — mającej zresztą szczere chęci — koniecznie chcieli pójść. Przyniosło to zgubne skutki. Komisarz okręgowy trochę z nimi porozmawiał, po czym zaczął wykrzykiwać hasła polityczne, a gdy bracia nie odpowiadali, kazał ich aresztować.

W tym czasie na 13 misjonarzy 10 przebywało jeszcze w Beninie. Małżeństwo Mahonów spodziewało się dziecka i przygotowywało się do powrotu za kilka tygodni do Anglii. Ze względu na groźną sytuację bracia z Biura Oddziału zachęcili ich, by nie czekali do ostatniej chwili, lecz wyjechali jak najszybciej. Tak też uczynili. Maryann Davies z domu misjonarskiego w Porto Novo miała chorą matkę i przebywała w Kanadzie.

Wieczorem 26 kwietnia reszta misjonarzy została „uwięziona” w Domu Betel — nie mogli z niego wyjść ani też nikt nie mógł tu wejść. Nie działał telefon. Misjonarze zaczęli pakować swoje rzeczy — na wypadek gdyby chciano ich wydalić.

27 kwietnia 1976 — przesłuchanie koordynatora Komitetu Oddziału

Nazajutrz rano do brata Prossera przyszedł uzbrojony policjant. Kazał mu wsiąść do furgonetki Towarzystwa i jechać. Przez całą drogę trzymał wymierzony w niego pistolet. Brata Prossera poddano przesłuchaniu na posterunku w Akpakpa. Nie znęcano się nad nim fizycznie, lecz próbowano go raczej zastraszyć zniewagami.

„Podaj nam nazwiska wszystkich waszych najważniejszych ludzi!” — krzyczał policjant. Brat Prosser odparł: „Nie mogę wam podać nazwisk moich braci. Jeśli chcecie, możecie pójść do Sali Królestwa i je spisać”. Przyjęli tę sugestię. Jednakże brat Prosser wiedział, że nikomu nie zaszkodzi, gdyż w Sali Królestwa już od jakiegoś czasu nie odbywały się zebrania. Teraz urządzano je w grupach zborowego studium książki w domach prywatnych.

„A co powiesz o Samuelu Hansie-Moévim? Znasz go? Czy jest jednym z was?” Pytanie to mocno zaniepokoiło Carlosa Prossera. To właśnie w domu tego brata ukryto w dwóch starych, zniszczonych walizkach akta Towarzystwa. Zawierały one nazwiska wielu braci. Czyżby policja już je znalazła? Chociaż na zewnątrz brat Prosser zdawał się być spokojny, w głębi serca modlił się do Jehowy o kierownictwo.

Wreszcie przesłuchanie dobiegło końca. Brat Prosser nie podał żadnych nazwisk, ale też nie doznał obrażeń ciała. Pozwolono mu odejść bez eskorty. Kiedy po latach wspominał tamto zdarzenie, powiedział: „Niemal odruchowo zacząłem się zastanawiać, jak pomóc braciom. Potem pomyślałem: ‚Bądź ostrożny! To może być pułapka. Niewykluczone, że cię śledzą, spodziewając się, iż zaprowadzisz ich do braci’”.

„Zamiast udać się prosto do domu”, wspominał brat Prosser, „pojechałem przez most do miasta, żeby sprawdzić na poczcie, czy nie nadeszła jakaś korespondencja. Nie chciałem uczynić nic, co przysporzyłoby braciom kłopotów. Koniecznie jednak pragnąłem ich zobaczyć, by zapewnić, że z nami wszystko w porządku, i podać jakieś wskazówki na przyszłość.

„Ruszywszy w stronę domu, cały czas myślałem, jak się skontaktować z braćmi. Nagle zerwał się bardzo silny wiatr i spadł ulewny deszcz. Niespodziewanie zaczął się ze mną ścigać jakiś motocykl. Zastanawiałem się, kto to może być, jako że przejazd przez wąski most, zwłaszcza w czasie ulewy, był niebezpieczny. Kiedy motocykl mnie wyprzedził, mężczyzna siedzący z tyłu odwrócił głowę i podniósł kask, abym mógł go rozpoznać. Ku swemu zdumieniu spostrzegłem, że to członek Komitetu Oddziału! A kierowcą był inny brat z Komitetu. Nie widziałem ich kilka dni, gdyż byliśmy zamknięci w domu misjonarskim i w Betel.

„Dalej lało jak z cebra i większość ludzi szukała jakiegoś schronienia. Przejechałem przez most i minąwszy drogę prowadzącą do naszego domu, zatrzymałem się na poboczu... modliłem się... czekałem... bardzo chciałem zobaczyć moich braci — być może po raz ostatni.

„Wydawało się, iż minęły wieki, zanim ci dwaj bracia na motocyklu w końcu do mnie dojechali. Była to idealna pora na rozmowę, gdyż z powodu deszczu nikt się nie kręcił. Powiedziałem im, że ze względu na to, co usłyszałem od policjantów w trakcie przesłuchania, trzeba przenieść akta Towarzystwa w inne miejsce. Mówiliśmy też o pionierach specjalnych, o tym, by nadzorcy obwodu szybko odwiedzili wszystkie zbory i poinformowali je, co się dzieje, a także o kontynuowaniu zebrań w grupkach w domach prywatnych. Było niemal pewne, że już wkrótce zostanie wprowadzony zakaz”.

Rewizja w domu misjonarskim i w Betel

We wtorek po południu, 27 kwietnia, dom misjonarski i Betel otoczyło wojsko z bronią automatyczną. Jeden żołnierz stanął przy wejściu głównym, drugi przy tylnym, a pozostali weszli do ogrodu. Wszystkim misjonarzom kazano zejść do jadalni, gdzie trzymano ich na muszce. Po kolei brano każdego do jego pokoju, a żołnierze przeprowadzali rewizję w poszukiwaniu dowodów potwierdzających, iż misjonarze to amerykańscy szpiedzy lub zagraniczni rewolucjoniści. Przeszukując pokój Margarity Königer, natrafili na ich zdaniem obciążający dokument. Skonfiskowali testament jej ojca, sporządzony w języku niemieckim! Byli pewni, że jest to jakaś zaszyfrowana informacja. W pokoju Petera Pompla wpadło im w ręce coś, co uznali za tajne instrukcje; w rzeczywistości była to recepta na lekarstwo przeciw grzybicy paznokci u nóg.

Na koniec przeszukano pokój Mary i Carlosa Prosserów. W jednej z walizek żołnierze znaleźli sporą sumę pieniędzy. Dwa dni wcześniej podjęto je z rachunku bankowego Towarzystwa w obawie przed ewentualnym zamrożeniem konta. Ponieważ wszyscy misjonarze od pewnego czasu przebywali w areszcie domowym, nie mogli zdeponować pieniędzy poza domem. Kiedy żołnierze na nie natrafili, z jakiegoś powodu wręcz bali się ich dotknąć i szybko włożyli je z powrotem do walizki. Później cała suma dotarła do Biura Oddziału w Lagos w Nigerii.

Siostra Prosser tak opisuje ową rewizję: „Jeden z żołnierzy odezwał się do mnie: ‚Jest pani tutaj już długo, więc zapewne zna pani niektóre nazwiska osób odpowiedzialnych w zborze’. Odparłam: ‚Wie pan, jak tu jest; nikt się nie zwraca do drugiej osoby po nazwisku. Znamy się jako Papa Emmanuel, Mama Eugenie i tak dalej. W gruncie rzeczy nie wiem, jak ktoś naprawdę się nazywa’. Żołnierz uśmiechnął się i powiedział: ‚Faktycznie przebywa tu pani długo’”.

Dalej siostra Prosser opowiada: „Zauważyliśmy, że jeden z żołnierzy przestał szperać w naszych rzeczach i usiadł. Kiedy spostrzegł to jego dowódca, kazał mu zabrać się do pracy. Człowiek ten podniósł głowę i powiedział coś wzruszającego: ‚Już wiele lat znam państwa Prosserów i często rozmawialiśmy u mnie w domu o Biblii. Jak mogę teraz przeszukiwać ich pokój?’”

Po zakończeniu rewizji u Prosserów żołnierze zeszli na dół. Nie znaleźli nic obciążającego. Wcześniej większość misjonarzy do późna w nocy wycinała nazwiska z teczek na dokumenty, które jeszcze zostały w Biurze Oddziału. Następnie wrzucono papiery do muszli klozetowej lub do ognia. W trakcie rewizji jeden z wartowników zauważył w ogrodzie tlący się stos i zapytał, co to jest. „Właśnie palimy tam nasze śmiecie” — odparł brat Prosser. Obaj z wartownikiem wiedzieli, że spalono ważne dokumenty.

„Hej, spójrzcie na to!” — krzyknął jeden z żołnierzy przeszukujących Ekspedycję. Znaleźli taśmy magnetofonowe na szpulach oraz scenariusz dramatu biblijnego z pewnego zgromadzenia okręgowego. Byli pewni, że pod nazwiskami postaci z tego przedstawienia kryją się osoby sprawujące odpowiedzialne funkcje w organizacji. Zadowoleni, zabrali taśmy i scenariusz jako dowód rzeczowy.

Do Sûreté Nationale

Żołnierze kazali misjonarzom wziąć paszporty i zawieźli ich do Sûreté Nationale, placówki ministerstwa spraw wewnętrznych. Tam zapoznano ich z dokumentami deportacyjnymi, w myśl których mieli być natychmiast odwiezieni do granicy i wydaleni — nawet nie pozwolono im wrócić do domu po rzeczy! Na szczęście było już późno i większość policjantów zakończyła służbę. Ponieważ nie miał kto eskortować misjonarzy do granicy, kazano im pójść do domu i przygotować się do wyjazdu o siódmej rano.

„Gdy wróciliśmy”, opowiada brat Prosser, „było dobrze po ósmej wieczorem. Wiedzieliśmy, że będzie to ciężka noc. Tysiące rewolucjonistów otoczyło dom i zaczęło skandować hasła polityczne, oddawać mocz na mur i obrzucać nas wyzwiskami. Trwało to całą noc. Prawie nie spaliśmy, gdyż nie wiedzieliśmy, do czego posunie się rozwścieczony tłum zgromadzony na zewnątrz. Niektórzy zastanawiali się w myślach, czy coś im się nie stanie, czy przeżyją do następnego dnia. Siostry nie załamały się ani nie płakały, lecz pilnie pakowały rzeczy i podnosiły jedna drugą na duchu. Dzięki Jehowie rewolucjoniści nie weszli do domu i nikt nie odniósł obrażeń. Jednakże napięcie emocjonalne i psychiczne stanowiło próbę, którą misjonarze zdołali przetrwać tylko dzięki wzajemnemu dodawaniu sobie otuchy oraz dzięki wsparciu od Jehowy uzyskanemu poprzez modlitwę”. Pomaganie sobie nawzajem i poleganie na Jehowie okazało się niezwykle ważne również w następnych godzinach.

Ostatni dzień w Beninie

Około szóstej rano wyjrzały zza chmur pierwsze promienie porannego słońca, zwiastując początek nowego dnia. Był to pamiętny dzień, 28 kwietnia. O siódmej misjonarze jak zwykle zebrali się przy stole, by przed śniadaniem omówić tekst dzienny. Na pewno nie mogli zaniedbać w tym dniu rozważenia Słowa Bożego! Każdy z nich wiedział, że potrzebuje dodatkowych sił, by go przetrwać.

Theophilus Idowu, Nigeryjczyk, który przed laty nauczył się języka gun, był tłumaczem, choć nie mieszkał na terenie Biura Oddziału. Uważnie obserwował z zewnątrz całą sytuację. Ponieważ nikt nie mógł wejść do budynku ani z niego wyjść, misjonarze nie mieli chleba na śniadanie. Brat Idowu o tym wiedział, toteż poszedł do piekarni i nakupiwszy pieczywa, przedstawił się żołnierzom przy bramie Betel jako dostawca chleba. Miał na sobie znoszone ubranie oraz kapelusz nasunięty na twarz, by nie rozpoznał go nikt z tłumu, który wciąż tkwił na zewnątrz. Wartownik pozwolił mu wejść do środka. Jakże pokrzepił misjonarzy widok uśmiechniętej twarzy drogiego brata Idowu! Dzięki temu prostemu gestowi słowa modlitwy: „Daj nam dzisiaj naszego chleba na ten dzień” nabrały nowego znaczenia (Mat. 6:11). Misjonarze faktycznie dostrzegli w tym rękę Jehowy, co dodało im sił.

„Buch! Buch! Buch!” Ktoś dobijał się do drzwi wejściowych. Kiedy bracia zaczęli omawiać tekst dzienny, na zewnątrz zapanowało ogromne poruszenie. Komisarz okręgowy wraz z innymi rewolucjonistami ustawili przed Biurem Oddziału maszt na flagę, co miało oznaczać, że teraz obiekt należy „do ludu”. Misjonarzom kazano wyjść z budynku i wziąć udział w ceremonii podnoszenia flagi. Nie mieli pewności, czy nie użyje się w stosunku do nich siły, ale wszyscy byli zdecydowani nie uczestniczyć w tej uroczystości. Jeden z misjonarzy, Paul Byron, oświadczył: „Będą musieli mnie wyprowadzić siłą”. Jego słowa umocniły innych misjonarzy w ich postanowieniu. Z jakiegoś powodu — być może na skutek interwencji Jehowy — żołnierze już nie kazali misjonarzom wychodzić. Dzięki temu zyskali oni kilka minut na dokończenie tekstu dziennego.

Po ceremonii podniesienia flagi oficerowie polecili misjonarzom znieść bagaże na dół, gdzie je dokładnie przeszukano. Pozwolono im wziąć tylko to, co mieli w walizkach. Wszystko inne pozostało. Żołnierze obeszli z bratem Prosserem pokoje w Betel i polecili mu je pozamykać, po czym zażądali od niego kluczy. Budynek oddziału został zarekwirowany! Kilku miejscowych braci stało w pewnej odległości od ogrodzenia Betel i z ciężkim sercem obserwowało, jak drogich im misjonarzy wywozi się z ich domu niczym przestępców pod eskortą uzbrojonych strażników.

Wydaleni!

Misjonarzy ponownie zabrano do Sûreté Nationale i każdemu wręczono nakaz deportacji. Wszystkich z wyjątkiem Margarity Königer i Giseli Hoffmann znowu stłoczono w furgonetce Towarzystwa, którą mieli zostać odwiezieni do granicy z Nigerią. Obydwie siostry odstawiono później na granicę z Togo.

Uzbrojony strażnik, który jechał w samochodzie z większością misjonarzy, cały czas był bardzo spięty. Myślał, że eskortuje do granicy groźnych przestępców. Kiedy pozwolił się zatrzymać w celu uzupełnienia paliwa, młody pracownik stacji benzynowej rozpoznał samochód Towarzystwa i zapytał, co znaczy całe to zamieszanie. „Jesteśmy misjonarzami deportowanymi za głoszenie o Biblii” — odrzekł smutno brat. „Nie martwcie się, kiedyś tu wrócicie” — odparł młodzieniec. Jego słowa się sprawdziły, chociaż nie nastąpiło to tak szybko.

Pod zakazem

W benińskim dzienniku Ehuzu z 30 kwietnia 1976 roku ukazał się nagłówek: „DZIAŁALNOŚĆ SEKTY ‚ŚWIADKÓW JEHOWY’ W BENIŃSKIEJ REPUBLICE LUDOWEJ ZOSTAŁA ZAKAZANA”. Dla ludu Jehowy w tym kraju prześladowania nie były niczym nowym. Od samego początku Szatan usilnie starał się zatamować wody prawdy, które dotarły do tej twierdzy religii fałszywej.

W ciągu dni, tygodni i miesięcy, jakie upłynęły od wydalenia misjonarzy, uciekło z kraju sporo braci (ponad 600). Zabrali ze sobą bardzo mało dóbr materialnych, ale byli bogaci duchowo. Wielu z tych, którzy zostali, zarówno młodych, jak i starych, niemiłosiernie pobito. Jeszcze inni stracili pracę i cały dobytek.

Najbardziej ucierpieli bracia zajmujący ważniejsze stanowiska, ponieważ oczekiwano od nich, że kończąc każdy list, odbierając telefon czy pozdrawiając kogoś, będą używać haseł politycznych, takich jak: „Gotowy do rewolucji?” oraz: „Walka trwa!” Apollinaire Amoussou-Guenou kierował kliniką na przedmieściu Kotonu. Nie chciał posługiwać się tymi sloganami, gdyż popierał wyłącznie Królestwo Boże. Krewni prosili, by powtarzał owe hasła, nawet jeśli nie wyrażają jego poglądów. „Pomyśl o swych dzieciach” — przypomniał mu młody bratanek. Kiedy prześladowania sług Jehowy przybrały na sile, Apollinaire postanowił wyjechać z Beninu do Nigerii.

Stamtąd napisał: „W stosunkowo krótkim czasie straciłem pracę i wszystkie dobra materialne, w tym dom i samochód. Tu, w Nigerii, mieszkam w nie wykończonym domu. Nie ma w nim okien, drzwi ani cementowej podłogi. Jest ze mną dziewięcioro moich dzieci, a dwoje najstarszych na szczęście znalazło pracę. Zmagamy się z robakami, komarami, deszczem i zimnem. Pewien brat podarował nam łóżeczko, które służy za kołyskę dla naszego trzymiesięcznego maleństwa. Zadowalamy się tym, co mamy, dalej pokładając nadzieję w naszym miłościwym Bogu, Jehowie, który wkrótce otrze wszelką łzę z naszych oczu”. Po wprowadzeniu zakazu wielu braci znalazło się w równie rozpaczliwym położeniu.

„Ostrożni jak węże”

Sytuacja taka nie mogła jednak powstrzymać rozwoju religii prawdziwej. Wciąż znajdowali się ludzie, którzy wysoko cenili sobie możliwość wyzwolenia się z niewoli religijnej. Nadzorcy obwodu dalej odwiedzali zbory, choć często zostawali w nich tylko na dwa lub trzy dni. Aby uniknąć zatrzymania, musieli być ostrożni i rozważni. Zazwyczaj przybywali do danej miejscowości przed świtem lub po zachodzie słońca i nosili brudną, starą odzież, aby nie zwracać na siebie niczyjej uwagi. Jeżeli ktoś podejrzewał, kim są, zawsze byli przygotowani na szybką zmianę ubrania. Zacharie Elegbe, należący obecnie do benińskiego Komitetu Oddziału, wspomina pewną przygodę z tamtych czasów, kiedy to odwiedzał zbory w charakterze nadzorcy obwodu. „Pamiętam, że gdy raz szukali mnie funkcjonariusze, cały dzień spędziłem w glinianym zbiorniku na kukurydzę” — opowiada. „Słyszałem ich głosy, ale wcale nie przyszło im do głowy, żeby mnie szukać w tym zbiorniku. Pod koniec dnia mogłem ruszyć w dalszą drogę”.

Aby w tamtym okresie mogło się odbyć jakiekolwiek duże zgromadzenie, potrzebna była zgoda lokalnych władz. Słudzy Jehowy musieli więc okazać się „ostrożni jak węże, a niewinni jak gołębie” (Mat. 10:16). Kiedy jakaś para miała zamiar się pobrać, występowano do miejscowych urzędników o pozwolenie na przyjęcie. Zazwyczaj uzyskiwano je bez kłopotu. Na początku uroczystości przewodniczący przedstawiał gościom program „dwudniowego przyjęcia”. Dwudniowego? Tak, gdyż w rzeczywistości było ono niewielkim zgromadzeniem okręgowym! Nowożeńcy siedzieli w pierwszym rzędzie przed mówcami wygłaszającymi przemówienia biblijne ku pożytkowi państwa młodych oraz zadowolonych słuchaczy. Na jedno z takich „przyjęć” w wiosce Hetin przybyło ponad 600 osób, a 13 ochrzczono. Wielu sąsiadów było zdania, że Świadkowie Jehowy urządzają dość niezwykłe wesela — zwłaszcza gdy słyszeli o chrzcie! Okazję do organizowania zgromadzeń stanowiły także pogrzeby.

Literaturę biblijną sprowadzano do kraju w rozmaity sposób: czółnami, na rowerach, w plecakach, ścieżkami przez busz bądź inną drogą, która w danej chwili wydawała się najlepsza. Nie wszyscy urzędnicy byli zaciekłymi przeciwnikami naszej działalności. Kiedy w 1984 roku dwaj młodzi bracia przepływali rzekę czółnem, wioząc literaturę z Nigerii, po benińskiej stronie zaskoczyło ich dwóch celników. Czy skonfiskują transport albo czy pobiją braci i wtrącą do więzienia? „Co jest w workach?” — zapytał jeden z celników. „Publikacje biblijne” — odparli. „Zobaczmy”. Bracia zaproponowali im po egzemplarzu broszury Rozkoszuj się życiem wiecznym na ziemi!, którą chętnie przyjęli. „Czy wieziecie literaturę dla Świadków Jehowy?” Bracia zamarli, nie wiedząc, co odpowiedzieć. „Ruszajcie w drogę!” — rzekł celnik. Obaj głosiciele podziękowali po cichu Jehowie. Takie przykłady umocniły braci w przeświadczeniu, iż Jehowa błogosławił ich starania o zapewnienie współwyznawcom pokarmu duchowego „we właściwym czasie” (Mat. 24:45).

„Słowo Boże nie jest związane”

Świadkowie, którzy pozostali w Beninie, nie mogli się powstrzymać od mówienia o drogocennych prawdach zakorzenionych w ich sercach. Dzięki temu zmieniło się życie Maurice’a Kodo. Był on nauczycielem w wiosce Calavi, oddalonej jakieś 20 kilometrów od Kotonu. Uważał, że skoro jest dobrym człowiekiem, to pójdzie do nieba. Kiedy jednak zetknął się ze Świadkami Jehowy, dowiedział się z Biblii, iż jeśli chce zyskać uznanie Boże, musi robić coś więcej. Kuzyn Maurice’a przedstawił go swemu sąsiadowi będącemu Świadkiem, a gdy ten zauważył jego zainteresowanie Pismem Świętym, od razu zaproponował mu bezpłatne domowe studium biblijne. Maurice wraz z żoną zaczął studiować Biblię i robił szybkie postępy. Wkrótce zapragnął wyruszyć do służby polowej, przekonał się bowiem, że znalazł prawdę. Rzecz jasna bracia musieli się upewnić, iż kierują nim szczere pobudki. Niektórzy udawali zainteresowanie tylko po to, by zdradzić Świadków. Jednakże z Maurice’em Kodo było inaczej. Nie pomijał żadnej sposobności do mówienia o prawdzie krewnym, przyjaciołom czy współpracownikom.

Dnia 11 lutego 1982 roku małżeństwo Kodo zostało aresztowane. Uwięziono ich z bratem, który studiował przedtem z nimi Biblię, oraz z nowo zainteresowaną osobą, poznającą Słowo Boże dzięki pomocy brata Kodo. Dlaczego trafili do więzienia? Ponieważ byli Świadkami Jehowy i rozmawiali z bliźnimi o Królestwie Bożym albo interesowali się tym, czego Świadkowie nauczali. Jak wynikało z oficjalnego raportu, wioska Calavi stała się „rozsadnikiem działalności” Świadków Jehowy. Władzom ogromnie się to nie podobało.

Czworo zatrzymanych, w tym żonę brata Kodo, umieszczono w celi z najgorszymi przestępcami, gdzie panowały wprost nieludzkie warunki. Powiedziano im, że mogą odzyskać wolność, jeśli uczynią jedną prostą rzecz — podpiszą oświadczenie o wystąpieniu z szeregów Świadków Jehowy. Nasi bracia zdecydowanie odrzucili tę propozycję. Nie mogli się wyrzec swego Boga, Jehowy. Byli Mu oddani bezwarunkowo i niezmiennie. Takie stanowisko rozzłościło funkcjonariuszy; skonfiskowali oni całą literaturę biblijną, którą bracia mieli przy sobie.

Kiedy zachorowało dwoje dzieci braterstwa Kodo, Nadine i Jimmy (w wieku sześciu i trzech lat), siostra Kodo poprosiła o zwolnienie jej do domu, by mogła się nimi zająć. Nie wyrażono na to zgody, ale pozwolono jej zaopiekować się dziećmi w więzieniu. Teraz przebywała ich tam cała szóstka — w tym dwoje dzieci!

Jak będą obchodzić zbliżającą się Pamiątkę? Miejscowi bracia dostarczyli im po kryjomu niekwaszonego chleba i wina, używanych w trakcie uroczystości. Brat Kodo wspomina: „To było niezwykłe. Kiedy rozpoczęliśmy Pamiątkę, w więzieniu zapanował dziwny spokój, dzięki czemu przebiegła ona bez zakłóceń”.

Po jakimś czasie miejscowy urzędnik odpowiedzialny za ich uwięzienie został skierowany w inny rejon kraju. Jego następca był nastawiony do Świadków bardziej przychylnie, toteż 26 maja, po trzyipółmiesięcznym pobycie w celi, grupka ta odzyskała wolność.

Cztery lata później brat Kodo znowu trafił za kraty więzienne — tym razem dlatego, że nie chciał powtarzać haseł politycznych. Potem opowiadał, jak umiejętnie wykorzystał ten okres: „W więzieniu pełniłem pomocniczą służbę pionierską. Tym razem mogłem trzymać spory zapas literatury do rozpowszechniania na ‚moim terenie osobistym’. Głosiłem współwięźniom, strażnikom i policjantom oraz prowadziłem sporo studiów biblijnych”. Chociaż pozbawiono go wolności, ‛słowo Boże nie było związane’ (2 Tym. 2:9).

Patrząc wstecz, bracia przyznają, że wioska Calavi faktycznie stała się „rozsadnikiem działalności” ludu Jehowy. W 1982 roku było tam 4 głosicieli, ale ich liczba ciągle rosła i teraz na tym terenie pięknie rozwijają się dwa zbory, skupiające ponad 160 głosicieli. Brat Kodo od czasu swego chrztu miał przywilej dopomóc przeszło 30 osobom w uwolnieniu się nie z łańcuchów więziennych, lecz z Babilonu Wielkiego — ogólnoświatowego imperium religii fałszywej.

Pod koniec lat osiemdziesiątych zaczęło dochodzić do zmian w rządzie. Nikt nie był pewien, do czego to doprowadzi. Niemniej żar prześladowań skierowanych przeciw sługom Jehowy stopniowo wygasał. Gdzieniegdzie mogli nawet jawnie się zgromadzać.

„Jestem tylko zwiastunem”

W owym czasie zdarzyło się coś, co pokazywało, że w Beninie jest jeszcze sporo osób, które z wdzięcznością przyjmą oswobadzającą prawdę ze Słowa Bożego. Pierre Awhanto należał do Kościoła Chrześcijaństwa Niebiańskiego, ale przygnębiała go panująca w nim obłuda religijna, umiłowanie pieniędzy i niemoralność. Chociaż w wyznaniu tym praktykowano uzdrawianie wiarą, nie udało się uratować jego dziecka od śmierci. „Bóg zabrał twego syna do nieba” — oświadczył mu pastor. Wyjaśnienie to nie zadowoliło go, a ponieważ nie podobały mu się postępki tolerowane wśród współwyznawców, w 1973 roku wystąpił z kościoła z zamiarem założenia własnej religii. Chciał, by nie było w niej obłudy ani niegodziwych praktyk, które widział gdzie indziej.

Po jakimś czasie obwołał się pastorem założonego przez siebie Kościoła Świętego Serca (Ayi-Wiwé). Jeszcze w 1964 roku zetknął się ze Świadkami Jehowy. Podziwiał ich. Uważał jednak, że skoro założył własny kościół, potrafi też dopilnować, by tak jak religia Świadków Jehowy był on wolny od chciwości i niemoralności. W krótkim czasie szeregi jego zwolenników rozrosły się do 2700 wiernych, skupionych w 21 zborach. A sam Pierre Awhanto stał się osobą wpływową i zamożną.

Pewnego dnia przyszedł do niego człowiek, który od dłuższego czasu cierpiał na jakąś chorobę skóry i chciał zostać uzdrowiony. Kiedy Pierre go uleczył, ów mężczyzna w dowód wdzięczności podarował mu dom!

Tymczasem wśród wyznawców religii Pierre’a Awhanto zaczęła się szerzyć niemoralność i chciwość — praktyki, które skłoniły go do założenia własnego kościoła. Pomogło mu to w końcu uświadomić sobie, że jeśli chce podjąć czyste wielbienie, to nie może wzorować się na sługach Jehowy, lecz musi się do nich przyłączyć. Zaczął studiować z nimi Biblię, a zdobytą wiedzę stopniowo przekazywał z ambony. Swoje kazania często kończył osobliwym stwierdzeniem: „Jestem tylko zwiastunem. Prawdziwi nosiciele prawdy nadejdą później”. Wielu słuchaczy zastanawiało się nad sensem tych słów.

Kiedy zaczął się spotykać ze Świadkami Jehowy dwa razy w tygodniu, zdał sobie sprawę, iż musi podjąć jakąś decyzję. Zorganizował spotkanie, na które wezwał wszystkich swoich pastorów. Przybyło ich 28. Na podstawie Pisma Świętego wyjaśnił różnicę między religią prawdziwą a fałszywą. Na zebraniu tym postanowiono, że z budynków kościelnych zostaną usunięte wszystkie wizerunki, a duchowni już nie będą nosić specjalnych szat. Pastorzy mieli się też skontaktować z miejscowymi Świadkami i poprosić o domowe studium biblijne. Wielu z nich poszło w ślady Pierre’a Awhanto. W środy duchowni studiowali Pismo Święte, a zdobytą wiedzę przekazywali w swych niedzielnych kazaniach. Z czasem środowe spotkania przekształciły się w zborowe studium książki, a zamiast niedzielnego kazania przedstawiano wykład publiczny.

W roku 1989 Pierre Awhanto zwołał w Porto Novo spotkanie wszystkich swych naśladowców. Przybyło na nie ponad 1000 osób. Wtedy oświadczył im: „Pamiętacie, jak swe kazania zwykłem kończyć słowami: ‚Jestem tylko zwiastunem. Prawdziwi nosiciele prawdy nadejdą później’? Wreszcie przyszli — są nimi Świadkowie Jehowy!” Informacja ta wywołała mniej więcej siedmiogodzinną dyskusję, w trakcie której zdołano odpowiedzieć na różne pytania. Nie dla wszystkich była to dobra wiadomość. Niektórzy woleli własną drogę życiową i na przykład pozostać przy wielożeństwie. Jednakże do chwili obecnej w samym Beninie dało się ochrzcić ponad 75 byłych członków kościoła Ayi-Wiwé, a prawie 200 innych studiuje Biblię i zmierza do tego samego celu. Sporo osób z tego grona uczy się też czytać i pisać.

Pierre Awhanto został ochrzczony w czerwcu 1991 roku. Zerwał prawnie wszelkie powiązania ze swoją dotychczasową religią. Osiem z jego dawnych kościołów przekształcono w Sale Królestwa. A co z domem, który otrzymał w darze od uzdrowionego mężczyzny? Zwrócił mu go. Rzecz jasna człowiek ten był bardzo zaskoczony. Ale nasz brat wyjaśnił, że odkąd znalazł prawdę, wie, iż jeśli dokonywał jakichś uzdrowień, to nie dzięki mocy Bożej, lecz demonicznej.

Jakże krzepi widok ludzi — i to sporej grupy — uwalnianych od błędów religijnych i dochodzących do „dokładnego poznania prawdy”! (1 Tym. 2:4). Nadszedł też czas, by mogli swobodnie się zgromadzać w celu otrzymywania pouczeń ze Słowa Bożego.

Niezapomniany dzień

Dnia 24 stycznia 1990 roku dwóch braci z Beninu pojechało do Lagos w Nigerii z ważnym dokumentem. Chcieli poinformować tamtejsze Biuro Oddziału, które w tych trudnych latach nadzorowało dzieło w Beninie, że na mocy dekretu numer 004 z dnia 23 stycznia 1990 roku unieważniono wcześniejszy dekret (numer 111 z 27 kwietnia 1976 roku), zakazujący działalności Świadków Jehowy w Beninie! Nareszcie mogli swobodnie głosić publicznie i przeprowadzać zebrania chrześcijańskie! Ale jak poinformować o tym benińskich Świadków?

Zaplanowano zgromadzenie w Kotonu. Organizujący je bracia nie ujawniali wcześniej jego celu. Tutejsi Świadkowie zastanawiali się, po co ich zaproszono na spotkanie do publicznej sali w centrum Kotonu. Jakże byli zaskoczeni, gdy po przybyciu ujrzeli duży transparent witający Świadków Jehowy! „Jak to możliwe? Przecież jesteśmy zdelegalizowani” — pomyślało wielu braci. Niektórzy się zastanawiali: „Czy to nie pułapka?”

Zgromadzenie miało się zacząć o dziesiątej rano, ale już o dziewiątej wszystkie miejsca były zajęte. W sali rozwieszono dwa duże transparenty. Na jednym widniały słowa z Księgi Objawienia 4:11: „Godzien jesteś, Jehowo, Boże nasz, przyjąć chwałę i szacunek”, a na drugim z Psalmu 144:15: „Szczęśliwy lud, którego Bogiem jest Jehowa!”

Po rozpoczęciu zgromadzenia przewodniczący ogłosił, że w myśl dokumentu, który trzyma w ręku, „władze uchyliły zakaz naszej działalności!” Obecny tam brat Olih z nigeryjskiego Komitetu Oddziału opowiada: „Informację tę przyjęto taką burzą oklasków, że gdyby budynek nie był solidnie zbudowany, mógłby się zawalić pod naporem lawiny huraganowych braw. Potem obecni nagle przestali klaskać, jak gdyby chcieli zapamiętać to, co powiedziano. Następnie znowu rozległ się kilkuminutowy aplauz. Przewodniczący wspomniał o Psalmie 126, ale z powodu oklasków nie mógł go przeczytać. Wielu z nas, nie wyłączając przewodniczącego, miało łzy w oczach. Bracia rozglądali się dokoła z wdzięcznością i radością, chwytali się za ręce, jak gdyby nastąpiło zmartwychwstanie”.

Potem wygłoszono przemówienia, w których pochwalono braci za wytrwałość w czasie 14 lat zakazu. Nie pora na gorzkie łzy, trzeba budować i mądrze wykorzystać świeżo odzyskaną wolność, podejmując w miarę możliwości działalność pionierską lub ubiegając się o inne przywileje służby w zborach. Trzeba dalej polegać na Jehowie, który zapewnił zwycięstwo swemu ludowi! Program zgromadzenia trwał cztery godziny bez przerwy, ale obecnym wydawało się, że upłynęło zaledwie kilka minut.

Ostatni mówca wspomniał, że gdy jeszcze parę dni wcześniej bracia mijali się na ulicy, uważali, żeby siebie nawzajem nie wydać. Teraz jednak mogą zacząć odrabiać stracony czas i swobodnie się witać. Jeszcze jakieś dwie godziny po żarliwej modlitwie końcowej wielu Świadków zebranych przed budynkiem serdecznie się ściskało i całowało, i odnawiało znajomości. Upajali się wolnością wyznania. Ale jak ją wykorzystają?

Radość z możliwości spotykania się w celu oddawania czci Bogu

Aby Sale Królestwa doprowadzić do stanu używalności, należało je wyremontować, pomalować i posprzątać. Na wykonanie tych prac bracia ofiarnie poświęcali czas i środki. Prócz tego Towarzystwo zaleciło nadzorcom obwodu szybkie złożenie w każdym zborze dwu- lub trzydniowych wizyt. Zaczęto przeprowadzać reorganizację.

Jakże raduje widok rodzin, które znowu zapełniają Sale Królestwa! Liczba obecnych na zebraniach nierzadko dwa lub trzy razy przekracza liczbę głosicieli. Wielu przybywa rowerami, inni motocyklami lub czółnami. Jeszcze inni przychodzą pieszo — i czynią to wytrwale, choć pokonują niekiedy kilkanaście kilometrów. Matka owija tułów kawałkiem tkaniny i umieszcza w niej na plecach najmłodsze dziecko. Starsze rodzeństwo pomaga młodszemu. Ojciec na ogół niesie cenne książki potrzebne na zebraniu — cenne dlatego, że za ich pośrednictwem Jehowa przekazuje pouczenia, a także dlatego, że każda duża książka stanowi nieraz równowartość całodziennego zarobku.

W końcu wszystkie Sale Królestwa w kraju, dom misjonarski w Porto Novo oraz budynki oddziału w Kotonu, które zarekwirowano w czasie zakazu, wróciły do prawowitych właścicieli. Obiekty oddziału, podobnie jak dom w Porto Novo, natychmiast wyremontowano i w sierpniu 1990 roku, niespełna miesiąc po ich zwróceniu, urządzono tam zgromadzenie, na które przybyło jakieś 2000 osób. Wszyscy mogli się przekonać, że Świadkowie Jehowy znowu wykorzystują te obiekty do prowadzenia swej biblijnej działalności wychowawczej.

Oddział w Beninie ponownie zaczął funkcjonować we wrześniu 1991 roku, dzięki czemu mógł utrzymywać bliższy kontakt z miejscowymi braćmi i zaspokajać ich potrzeby duchowe.

Chętni do dawania świadectwa prawdzie

Świadkowie Jehowy w Beninie chcieli głosić dobrą nowinę tak, jak to czynią ich współwyznawcy w innych krajach. W ciągu 14 lat zakazu na ogół dawali świadectwo nieoficjalnie. Nawet niektórzy starsi nigdy jeszcze nie świadczyli od domu do domu. Ale gdy otrzymali trochę zachęt i wskazówek, zaczęli uczestniczyć także w tej gałęzi służby.

Dawanie świadectwa w Beninie nie jest trudne. Większość mieszkańców tego kraju kocha Biblię. Kiedy odwiedza ich Świadek, na ogół zachęcają, by usiadł, i uważnie słuchają. W drodze z jednego domu do drugiego nierzadko jakiś rowerzysta prosi głosicieli o najnowsze numery Strażnicy Przebudźcie się!

Często domy różnych członków jednej rodziny mają wspólne podwórko. Z szacunku dla głowy rodu bracia udają się najpierw do niego. Potem odwiedzają jego dorosłych synów wraz z rodzinami, mieszkających tuż obok.

Po uchyleniu zakazu setki osób podjęło służbę pionierską, chcąc okazać docenianie dla wszystkiego, co Jehowa dla nich uczynił. W 1989 roku było 162 pionierów specjalnych, stałych i pomocniczych, ale już w roku 1996 liczba ta wzrosła do 610.

Jak ludzie ich przyjmują? Małżeństwo pionierów specjalnych skierowano do miejscowości, w której nie było Świadków. Zaledwie kilka miesięcy później nadeszła pora na obchodzenie Pamiątki śmierci Chrystusa. Zainteresowani z tej wsi już wiedzieli, że owo święto zazwyczaj urządzamy w Sali Królestwa, ale tam takowej nie było. Jeden z nich poszedł do właściciela dużej parceli i zapytał, czy nie można by uporządkować jej części i zbudować w tym miejscu Sali Królestwa. Mężczyzna ten odnosił się przychylnie do działalności Świadków, toteż wyraził zgodę. W ciągu kilku dni dwoje pionierów specjalnych oraz zainteresowani oczyścili teren i wznieśli ładną Salę Królestwa — ściany zrobili z gałęzi palmowych, a dach pokryli strzechą. Z przodu sporządzili dwa łuki z gałęzi palmowych i ozdobili je kwiatami. Kiedy miejscowa kapłanka wudu usiłowała im przeszkadzać, starszyzna wioski oświadczyła jej: „Nie masz w tej wiosce swojej ziemi. Chcemy, żeby Świadkowie Jehowy tu pozostali. Jeśli odejdą, to i ty odejdziesz!” Kapłanka już więcej nie przysparzała trudności. Na Pamiątkę przybyło 110 osób, wśród których tylko dwoje pionierów specjalnych było ochrzczonymi Świadkami.

Tereny pod Sale Zgromadzeń

Wkrótce po uchyleniu zakazu nabyto w Calavi, wiosce leżącej niedaleko Kotonu, pięciohektarową parcelę, a później dokupiono jeszcze cztery hektary przyległego gruntu. To właśnie ta wioska była zdaniem władz „rozsadnikiem działalności” Świadków Jehowy, toteż niektórych z nich wtrącono do więzienia. Jakże prawdziwe okazały się te słowa! Mając własny teren, słudzy Jehowy mogli tu w roku 1990 bez przeszkód urządzić zgromadzenie!

Ale jak to możliwe, że naszych braci stać było na wzniesienie obiektu mogącego pomieścić 4000 osób? Zabrali się do tego w sposób typowy dla Świadków Jehowy w Afryce Zachodniej. Bracia naścinali w buszu bambusa i liści palmy kokosowej. Siedzenia zrobiono z bambusowych tyczek. Mniej więcej co metr wbito w ziemię słupki wystające na około 50 centymetrów. Stanowiły one podparcie siedzeń. Do słupków tych przywiązano dwie dłuższe tyczki bambusowe. I proszę bardzo! Oto mamy już gotową ławkę na 15 osób! Większe tyczki bambusowe wspierały dach, który przykryto splecionymi liśćmi. Chociaż taka konstrukcja nie jest wodoszczelna, chroni wszystkich przed upalnym afrykańskim słońcem i zapewnia dość przyjemne warunki tym, którzy pod nią siedzą.

Z czasem powstaną tu nowe obiekty oddziału oraz pozbawiona ścian Sala Zgromadzeń, zbudowana z trwalszych materiałów.

Powrót misjonarzy

Jakieś trzy miesiące po uchyleniu zakazu władze wydały kolejny dekret. Unieważnił on dokument, na mocy którego w 1976 roku wydalono z kraju misjonarzy, i zezwolił Świadkom Jehowy swobodnie prowadzić działalność misjonarską w Beninie.

Po tej oficjalnej decyzji w listopadzie 1990 roku ponownie skierowano do Beninu misjonarzy. Pierwszymi byli Janis i Tab Honsbergerowie, usługujący dotąd w Dakarze w Senegalu. Kilka dni później przyjechali Michel Muller i jego żona, Babette, oraz Marie-Claire i Claude Buquetowie, którzy przedtem pełnili służbę na Tahiti.

Brat Honsberger wspomina: „Mile nas zaskoczyła reakcja napotkanych ludzi, gdy po raz pierwszy wyruszyliśmy do służby od drzwi do drzwi na swoim nowym terenie. Naprawdę się cieszyli, że znowu jesteśmy w Beninie! Pewien człowiek powiedział, że gdy kilkanaście lat temu wyjechali misjonarze Świadków Jehowy, kraj zaczął się staczać”. Pamiętasz zapewne, co 14 lat wcześniej oznajmił deportowanym misjonarzom młody pracownik stacji benzynowej: „Nie martwcie się, kiedyś tu wrócicie”. Jego słowa się sprawdziły — misjonarze rzeczywiście powrócili!

Claude Buquet nazywa Benin rajem dla misjonarzy, ponieważ tutejsi mieszkańcy na ogół gorąco miłują Boga i Biblię. Niejednego spośród przeszło 50 misjonarzy usługujących obecnie w Beninie zatrzymał na ulicy ktoś, kto poprosił o studium lub odpowiedź na jakieś głębokie pytanie biblijne.

Mądre wykorzystywanie wolności

Dawno temu Benińczyków sprzedawano w niewolę i wywożono statkami do obcych krajów. Było to straszne, ale po dziś dzień wielu pozostaje w jeszcze innej niewoli — niewoli religii fałszywej. Krępuje ona serca i umysły ludzi, którym może się wydawać, że są wolni. Niekiedy wzbudza większy strach niż bat nadzorcy niewolników.

W Beninie już tysiące osób wyzwoliło się z tej niewoli i zostało rozradowanymi Świadkami Jehowy. Wiedzą oni, co to znaczy wzorem Chrystusa nie być „częścią świata”. Dzięki temu nie są niewolnikami „władcy tego świata”, który w myśl słów Jezusa ‛nic w nim nie miał’ (Jana 12:31; 14:30; 15:19). Mimo wieloletnich zaciekłych prześladowań Świadkowie Jehowy w Beninie nie dali się z powrotem zniewolić. Dobrze znali słowa Jezusa Chrystusa: „Jeżeli mnie prześladowali, was też będą prześladować” (Jana 15:20). Pamiętali też, co napisał apostoł Paweł: „Wszyscy, którzy pragną żyć w zbożnym oddaniu w łączności z Chrystusem Jezusem, będą też prześladowani” (2 Tym. 3:12). Chociaż na pewien czas odebrano im swobodę jawnego spotykania się w celu wielbienia Boga oraz publicznego dawania świadectwa — niektórych nawet uwięziono — dalej korzystali z wolności, której nie mógł ich pozbawić żaden człowiek.

Od uchylenia zakazu i ponownego zalegalizowania działalności Świadków Jehowy minęło jakieś siedem lat. Czy nasi benińscy bracia mądrze wykorzystali tę wolność? Przed wprowadzeniem zakazu działało tam około 2300 głosicieli Królestwa. Obecnie jest ich przeszło dwa razy więcej. A liczba sług pełnoczasowych się potroiła. Sporo osób przyjmuje zaproszenie, by ‛brać wodę życia darmo’ (Obj. 22:17). Na uroczystość Pamiątki śmierci Chrystusa przychodzi tyle zainteresowanych, że obecnych jest przeszło cztery razy więcej niż samych Świadków. Rzecz jasna trzeba jeszcze wiele zrobić, by pomóc tym sympatykom prawdy docenić i wprowadzić w życie wszystko, co nakazał Jezus (Mat. 28:19, 20).

Dopóki istnieje ten stary system rzeczy, ludzie muszą się zmagać z licznymi trudnościami. Ale gdy się odwiedza zbory ludu Jehowy w Beninie, ogromnie pokrzepiają widome dowody wolności, jaką już teraz Słowo Boże zapewnia mieszkańcom tego kraju. W wiosce Logou żyje były poligamista, który pragnąc zyskać uznanie Jehowy, uwolnił się od miejscowych niebiblijnych tradycji i teraz ma tylko jedną żonę. W zborze Togoudo Godomey mieszka młodzieniec, któremu ojciec chciał zapewnić wykształcenie, o jakim wielu może tylko marzyć, a ponadto obiecał, iż z czasem zostanie kapłanem wudu i odziedziczy jego dom i żony. Syn jednak obrał służbę dla Jehowy. W Tori-Cada Zounmé jest siostra, która spędziła niegdyś wiele lat w żeńskim klasztorze wuduistycznym, a teraz pełni stałą służbę pionierską. Pewien młody człowiek, utrzymujący się dawniej z kradzieży, przyodział się w nową osobowość i usługuje jako pionier specjalny w Kotan. Były wojskowy, który kiedyś prześladował sług Jehowy, jest teraz pionierem stałym i sługą pomocniczym. Wraz z wieloma im podobnymi są oni pilnie zajęci tym, by jak im pomagano, pomagać teraz wszystkim osobom o szczerych sercach w zdobyciu wiedzy umożliwiającej wyzwolenie się z niewoli religijnej. Z doświadczenia wiedzą, że „gdzie duch Jehowy, tam wolność” (2 Kor. 3:17).

[Całostronicowa ilustracja na stronie 66]

[Ilustracja na stronie 72]

Nourou Akintoundé wrócił do Beninu jako pionier i niejednemu pomógł podjąć służbę dla Jehowy

[Ilustracja na stronie 80]

Kurs czytania i pisania w Sekandji (1996)

[Ilustracja na stronie 86]

Germain Adomahou zerwał z poligamią i zamieszkał ze swą pierwszą żoną, Vigue

[Ilustracja na stronie 89]

Amasa Ayinla wraz z rodziną, gdy usługiwał jako nadzorca obwodu w Beninie

[Ilustracja na stronie 90]

Misjonarze Carlos i Mary Prosserowie gotowi do służby polowej

[Ilustracja na stronie 95]

Kurs Służby Królestwa w 1975 roku, gdy sytuacja polityczna w Beninie zaczynała się zaostrzać

[Ilustracja na stronie 102]

Peter Pompl oraz Mary i Carlos Prosserowie zostali wydaleni z Beninu, a obecnie usługują w Nigerii i w Kamerunie

[Ilustracja na stronie 115]

Pierre Awhanto, były samozwańczy kaznodzieja, a obecnie ordynowany sługa prawdziwego Boga

[Ilustracje na stronie 116]

Zgromadzenie, na którym poinformowano o uchyleniu zakazu

[Ilustracja na stronie 118]

Zgromadzenie w Calavi

[Ilustracja na stronie 123]

Benińskie Biuro Oddziału oraz członkowie Komitetu Oddziału usługujący w minionym roku służbowym (od lewej): Zacharie Elegbe, Tab Honsberger, Sourou Hounye